środa, 28 marca 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #5

Witajcie w piątym wydaniu serii jazzowej!  Moje ostatnie poszukiwania w czeskich wykonawcach jazzowych pogłębiły moje zainteresowania co do połączenia jazzu z innymi gatunkami muzycznymi. Ostatnim razem,  przy czechosłowackiej radiowej orkiestrze jazzowej był to jazz z big-bandem.  Natomiast jest też wiele innych wykonawców gdzie możemy trafić na równie ciekawe połączenia i chciałbym jednemu z nich ten dzisiejszy wpis poświęcić.  Moi drodzy,  przedstawiam wam dzisiaj album Headhunters Herbiego Hancocka.

Bardzo pomysłowa i kultowa okładka, odzwierciedlająca po części muzykę, jakiej uświadczymy na albumie
Jeszcze do niedawna, moja wiedza o tym wykonawcy była znikoma. Przeglądając kiedyś książki w księgarni, trafiłem na jego biografię ( którą przedstawiłem nawet w jednym z moich wpisów). I jakby tego nie tłumacząc, urzekła mnie historia tego muzyka. Oczywiście nie samą historią człowiek żyje, stąd też zaczałem od razu próbkować sobie jego dyskografię.

Headhunters  jest wyjątkowym dziełem Herbiego, ponieważ był to jego pierwszy album i do tego wydany pod szyldem Blue Notes, czyli największej wytwórni zrzeszającej muzyków jazzowych. W tamtych czasach młodzi muzycy mogli liczyć na nagranie tam swoich płyt. Nie mniej jednak, po spełnieniu pewnych warunków: na albumie mogła się pojawić tylko część ich utworów, reszta musiała być "zapchana" znanymi standardami jazzowymi. Wydawnictwo twierdziło, że dzięki temu album sprzeda się z właściwym dla nich zyskiem. W przypadku Herbiego historia potoczyła się inaczej. Za sprawą kilku rad swojego wuja, udało mu się podpisać kontrakt na album, a na dodatek wszystkie utwory mogły być jego autorskimi kompozycjami, nie wspominając o możliwości zachowania do nich praw autorskich.

Mając tak świetną szansę w zasięgu ręki, Herbie Hancock skomponował cały szereg ciekawych kompozycji jazzowych w bardzo specyficznym dla niego stylu. Najlepiej moze go rozjaśnić utwór Watermelon Man, gdzie pianista dał według mnie najlepszy popis swoich umiejętności. Inspiracją do tego utworu były jego lata dziecinne, kiedy to po ulicach Chicago przechodził regularnie facet sprzedający arbuzy. I to właście jego okrzyki "Aaaarrrrbuuuzzzyyy !" oraz reakcje osób na jego wołanie, stały się dla Herbiego idealnym pomysłem na linię rytmiczną i melodyczną utowru. Na początku dostajemy rytmiczne dźwięki różnej maści piszczałek, przeplatane charakterystyczną w całym albumie funkową linią basową. Następnie wchodzi świetna imrpowizacja na pianinie elektrycznym Fendera połączoną z grą saksofonu. Przy słuchaniu tego utworu od razu przypominają mi się partie pianisty Martina Kratochvila z opisywanego przeze mnie ostatnio zespołu Jazz Q.

Jeżeli chodzi o pozostałe utwory, one również pozostają zachowane w podobnym standardzie, czyli z początku mamy w miarę spokojne rytmy, które następnie okraszane są niczym sinusoida  improwizacjami na pianinie i saksofonie. W Headhunters mamy do czynienia z połaczeniem funkowych i bluesowych rytmów z jazzem. Jakby nie patrzac, takie połączenie wprowadza dużą werwę w kompozycjach, a zarazem pozwala słuchaczowi w pełni poczuć luz improwizacyjny, jaki wybrzmiewa w utworach. Jedno jest pewne: każdy kto twierdzi, że jazz nadaje się tylko do zaśnięcia, niech spróbuje tego chociaż przy jednym utworze z  Headhunters. Albo przy wcześniej wsponianej orkiestrze jazzowej. Gwarantuję, żę na pewno drugi raz, gdy będzie chciał coś takiego powiedzieć, to zmieni diametralnie zdanie :) 

Na dużą uwagę zasługuje też fakt, że w tym albumie Herbie wykorzystuje bardzo dużo elektroniki. Ktoś mógłby się zastanawoić, czy taka koncepcja nie niszczy standardowego podejścia do jazzu, tj tylko z podstawowymi instrumentami jak fortepan, trąbka, saksofon ? Otóż nie. Pamiętajmy , że w momencie wydania tego albumu, a było to w 1973 roku, rozwijał się już prężnie free jazz. Oprócz swoich zasad, czyli atonalności, czy braku zachowania sztywnej kompozycji, zaczęły upowszechniać się także nowe instrumenty, takie jak np. elektroniczne pianino. Dzięki temu, jazz zyskiwał i zyskuje całkiem nowego, dynamicznego i niepowtarzelnego brzmienia. A do tego, powoduje, że wielu muzyków zyskuje chęci na coraz to śmialsze i lepsze eksperymenty. Czego do dziś dzień możemy na scenie jazzowej uświadczyć i jak widać, jeszcze nikomu się to nie znudziło :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.




niedziela, 25 marca 2018

Chwytać szczęście bez paliwa i telewizji, z dala od rzeki - czyli "Get Lucky" Marka Knopflera


Witajcie ponownie w mojej serii o albumach Jazz-Free! W czasie weekendu każdy poszukuje jakiegoś zajęcia, aby odetchnąć sobie i odpocząć przed trudami nowego tygodnia. U mnie jest to właśnie ta seria weekendowa, która najbardziej wkręca mnie na właściwe obroty i angażuje szare komórki. A to właśnie za sprawą poszukiwania odpowiedniego bohatera na nowy wpis. Dzisiejszy album może dla większości z was okazać się trochę zbyt spokojny i trochę nudnawy, ale jest parę aspektów, które czynią go ciekawym i godnym posłuchania :) Drodzy moi, przedstawiam wam dzisiaj album Get Lucky  Marka Knopflera.

Jest to szósty album solowy wydany przez szefa Dire Straits w 2009 roku. Dlaczego akurat o tym albumie postanowiłem napisać ? Bardzo podoba mi się połączenie w nim kilku stylów, które przy okazji zgrały się na płycie w spójną całość.


Najbardziej zauważalnym stylem w Get Lucky  jest muzyka celtycka, jako jawne nawiązanie  twórcy do swoich lat dziecinnych. Udział w utworach dud, piszczałek, fletu, czy akordeonu nadaje świetny, folkowy klimat, przy którym człowiekowi od razu zachciewa się wystukiwać palcami rytm, bądź w jego ślady coś zatańczyć. Z tej sfery muzycznej najbardziej spodobał mi się utwór So far from the Clyde, w którym Mark zainspirował się złomowiskiem staków z dala od rzeki Clyde, na której kiedyś działała prężnie stocznia. Produkowane były w niej statki najwyższej jakości, co  doceniało wówczas wiele krajów na całym świecie i korzystało prężnie z jej produktów. Niestety, produkcja dobiegła już końca i część z nich odeszła na trochę niesłuszną emeryturę w postaci sterty złomu.

Następnym stylem przeplatającym się dość "gościnnie" w albumie, jest blues. Określiłem to mianem gościnnym, bo jedynie w You can't beat the house możemy go usłyszeć. Jeśli chodzi o ten utwór , inspiracja prawdopodobnie ma swoje korzenie w zamiłowaniu Knopflera do twórczości Boba Dylana. Niejednokrotnie w wywiadach twierdził, że bardzo marzyła mu się jego kariera. To marzenie się ziściło, ponieważ obydwaj Panowie nagrali ze sobą wspólny album.

Trzecim stylem, a bardziej akcentem dostrzegalnym w tym albumie, są zagrywki gitarowe zakrawające o stare dobre czasy działalności w Dire Straits. Najbardziej trafnym tego stwierdzenia jest utwór Remembrance Day. Wielu krytyków i recenzentów porównuje go do kawałka  Brothers in Arms właśnie poprzez podobieństwo w zagrywkach jakie Knopfler postanowił tam zastosować. Remembrance Day opowiada o osobach poległych w czasie różnych konfliktów zbrojnych, a które to upamiętnione zostały w Anglii w postaci "Dnia Pamięci" obchodzonego  11 listopada.

Jak widać, połączenie tych stylów poskutkowało wydaniem bardzo ciekawej płyty. Ale jest jeszcze jedna kwestia która ma w tym swoje przysłowiowe trzy grosze. Chodzi o tkankę liryczną utworów, do której Knopfler przywiązuje bardzo dużą uwagę w każdym swoim albumie. Niejednokrotnie inspiracja na piosenkę przychodzi mu pod wpływem nawet najdrobniejszej sytuacji, jaka trafia mu się w życiu. Dobrym przykładem może być utwór w rytmie walca pod tytułem Monteleone, gdzie pomysłem na jej napisanie była korespondencja wymieniana z gościem o właśnie takim nazwisku, który tworzył dla niego gitarę lutniczą w stylu "archtop". Dla nas może to mało istotny powód na napisanie piosenki, dla niego okazał się być idealny , chociażby dla uwiecznienia kunsztu, jakim wykazywał się ten lutnik.

 Historie związane z tym i innymi albumami Marka Knopflera nie byłyby mi tak bliskie gdyby nie jedna pozycja książkowa, którą nabyłem dość dawno temu. A dokładniej biografia wydana przez Lesława Halińskiego z 2013 roku, która jest może lekko przedawniona, ale okazuje się być bardzo wyczerpującym wszelkie wątki kompendium o działalności Marka zarówno w Dire Straits jak i solowej. Podsumowując, polecam album Get Lucky wszystkim, którzy lubią zdecydowanie folk, ale nie tylko. Co do fanów Dire Straits, mogą się lekko rozczarować tym i innymi albumami solowymi Knopflera. Nie mniej jednak, zawsze trzeba obrać poprawkę na to, że nawet tak wybitny artysta tworzący tak energiczne i dynamiczne przeboje, w pewnym momencie potrzebuje swojego rodzaju "ucieczki" w bardziej spokojne rytmy. To samo przecież możemy zauważyć w przypadku Davida Gilmoura, którego darzę dużą szacunkiem jako muzyka. Jego solowe albumy najlepiej przedstawiały podobną zależność, a mimo tego większość fanów Pink Floyd nadal mu dopinguje i dzieli dużą sympatią wydawane przez niego utwory. 

Ale najlepiej będzie jak sami posłuchacie i ocenicie , czy taka zależność jest zauważalna. A tymczasem życzę wam udanego nowego tygodnia i niech moc muzyki będzie z wami :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.

środa, 21 marca 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #4


Witajcie ponownie, w czwartej już odsłonie serii jazzowej ! Jak zawsze z polotem świeżości i pierwiastkiem odkrywczości. W tym tygodniu miałem niemały dylemat co do wyboru bohatera tej części, bo w planach był pewien album z mojej biblioteczki. Jednakże nie bardzo podchodzi mi jego formuła, a dokładniej gatunek jazzu, jaki tam dominuje. Ale gdy tylko przybędzie we mnie więcej chęci i czasu, na pewno nie odpuszczę sobie możliwości wyrażenia o nim kilku zdań.

Co w takim układzie wybrałem ? Pamiętacie może ostatni album który opisywałem, czyli Pozorovatelna  od Jazz Q ? Otóż tym tropem zawędrowałem na wytwórnię GAD Records, która zajmuje się wydawaniem reedycji albumów jazzowych (ale też bluesowych, funkowych, etc.)  zespołów, o których słuch już dawno zaginął. A zdecydowanie pamięć o nich należy ponownie wzniecać, bo są tego naprawdę warte. Dodtakowo, moja uległość do czeskich twórców znowu sięgnęła górą i skłoniłem swoje wyjadaczowe zmysły w tym właśnie kierunku.

W taki sposób w moje ręce , oprócz Pozorovatelnej trafił album Orkiestry Jazzowej Czechosłowackiego Radia o  nazwie Jazz ze studia "A". Jest to album z 1976 roku, na którym wydana została dokumentacja brzmienia tej orkiestry w wydaniu koncertowym. Wprawnym uchem można usłyszeć, że utwory te nie są czyste jazzowo, co jest ich wielkim atutem. Bowiem spotykamy się w nich również z klimatami big-beat'u oraz big-band'u, co bardzo wzbudziło moją ciekawość. Na pierwszy rzut oka, ciężko wyobrazić sobie takie połączenie. Ale po dłuższej chwili namysłu stwierdziłem że te dwa, a nawet trzy gatunki naprawdę mogą mieć ze sobą dużo wspólnego. 
A tutaj wersja winylowa, którą z miłą chęcią bym przygarnął :)

Na albumie dołączona jest naklejka z krótkim opisem.
Ciekawy pomysł, ale kiedyś trzeba zdjąć folię :)
W każdym z nich zachowana jest harmonia i rytmika, wszystko brzmi niczym szwajcarski zegarek nakręcony w bardzo dynamicznym rytmie. I w ten cały uporządkowany wir wrzucamy splendor improwizacyjny trąbek, pianina elektrycznego i innych instrumentów. No i voila: mamy bardzo ciekawą fuzję muzyczną. Oczywiście część utworów jest w mocniejszym procencie oparta na big-bandowym graniu (Tuturila, Hvezdy severu), a część z nich bardziej zakrawa o mocne, funkowe tematy (Stare Koreni, Ohniva reka). Uważam, że taka "biegunowość" powoduje w trakcie słuchania albumu gwarancję braku nudy po dłuższym jego przesłuchaniu . A tak mogłoby nastąpić w przypadku bazowania na jednym, niezmiennym schemacie muzycznym. Na szczęście, całe grono muzyków jazzowych, które wystąpiło na tym albumie, zadbało o to, aby ten schemat był ciągle zmienny i ciekawy.

Nie wiem czy kiedyś o tym mówiłem, ale jestem poniekąd konserwatystą muzycznym. Chodzi tu głównie o styl jazzu zastosowany w albumie. W latach 70. do łask zaczynał już wchodzić free jazz ze swoim brakiem harmonii i atonalnością. Ale w Jazz ze studia "A" wykonawcy postawili na powrót do korzeni, czyli standardowych tematów, taktów i sprawdzonych schematów improwizacyjnych . W związku z tym, słuchacz jest w stanie przewidzieć czego się spodziewać po danej kompozycji ( co bardzo mi odpowiada w jazzie), a nie jak w nowszych odmianach gatunku, tej pewności w ogóle nie posiada. Jedni uznają to za zaletę, a inni uznają to za wadę. Ale wiadomo, co człowiek to inne gusta muzyczne.

Komu mogę polecić Czechosłowacką Orkiestrę Jazzową ? Myślę, że pierwszorzędnie osobom, które lubują w eksperymentach muzycznych. Chodzi o połączenie big-bandu z jazzem, które okazuje się być bardzo wybuchową mieszanką i niejednego słuchacza może wprawić w pozytywne rzecz jasna zaskoczenie. A przy okazji słuchania, rytmika jaka wybrzmiewa z ich utworów, nakręca świetnie człowieka i pozwala osiągnąć pełny chillout. Bardzo cieszę się, że istnieje wytwórnia płytowa, która podjęła się tak tytanicznej pracy, aby odświeżać i ocalać od zapomnienia takie właśnie albumy. Dzięki nim pamięć o nich na pewno nigdy nie zaginie, a słuchacze na pewno ten wysiłek docenią.

Wasz
Muzyczny Wyjadacz.


poniedziałek, 19 marca 2018

Naukowiec o zielonych oczach ze znakiem ostrzegawczym - czyli Coldplay "Rush Of Blood To The Head"


Witajcie ponownie !

Ach , jak ten czas szybko leci. Kolejny koniec weekendu, kolejne nowe rzeczy i sprawy do załatwienia. I pośród nich napisanie kolejnego artykułu. Tylko pytanie jakiego ? W końcu mamy taki ogrom gatunków i wykonawców, że wybór okazuje się znowu być niełatwy. Ale z pomocą tym razem przychodzi mi moja biblioteczka płytowa. Na razie dosyć skromna, ale zdecydowanie wyrażająca moje gusta muzyczne na przełomie paru ostatnich lat.  A jak wiadomo , o rzeczach ulubionych pisze się zdecydowanie łatwiej i przyjemniej. Chociaż co jakiś czas należy sobie podnosić poprzeczkę, tak dla urozmaicenia życia :-) .

Chwila poszukiwań i voila! Trafiłem na album którego dawno nie słuchałem, a stwierdziłem, że warto go odkurzyć, a przy okazji opisać. Tym strzałem okazał się zespół Coldplay, i ich płyta o przeszywającym i intrygującym tytule Rush Of Blood To The Head. Na myśl o tej płycie przychodzą mi wspomnienia związane ze studiami, długimi godzinami spędzanymi nad projektami, które przeplatywane były oczywiście też mnóstwem innej muzyki na spotify ( rzecz jasna w trybie studenckim, czyli darmowym :) ).

Coldplay zawsze mi imponował swoimi singlami, ale nigdy nie byłem w stanie sprecyzować, co tak faktycznie jest odpowiedzialne za ich wielki sukces w branży muzycznej. Teraz, słuchając po dłuższym czasie ponownie właśnie ten, a nie inny ich album, mogę śmiało stwierdzić, że po części jednak ich rozgryzłem.

W utworach Coldplay najważniejszym czynnikiem jest prostota. Nie uświadczymy tu skomplikowanych kompozycji, które w człowieku wymagają nie lada wysiłku interpretatorskiego. Wręcz przeciwnie. Spotkamy tu linię melodyczną opartą o proste schematy wygrywane w każdej partii instrumentów zwieńczone świetnym wokalem. Teksty też są przejrzyste i dobrze wkomponowują się w muzykę. Część utworów nacechowana jest dosyć melancholijnie, jednakże melancholia z nich płynąca, w świetny sposób przełamywana jest zagrywkami fortepianowymi. Powoduje to w słuchaczu pozytywne odczucia, takie jak  na przykład w trakcie słuchania In My Place czy Clocks. Nie bez powodu wymieniłem te dwa utwory, bowiem one , na czele z Warning Sign wiodą największy prym. Pozostałe utwory również niczym nie ustępują i tworzą właściwy dla albumu całokształt.


Rush Of Blood To The Head  to zdecydowanie propozycja dla osób, które mają może dość słuchania w kółko tej samej muzyki, i nie chodzi tutaj o jazz, albo inne nudziarstwa (no bo wiadomo, gusta mamy rózne różniste). W trakcie słuchania możemy poczuć zadumę, porozmyślać co nieco o pewnych sprawach, a z drugiej strony nakręcić się pozytywnie i złapać iskierkę nadziei na lepszy obrót spraw. Tych bardziej i mniej nas nurtujących. Czego wam i sobie bardzo życzę !



Wasz

Muzyczny Wyjadacz.

wtorek, 13 marca 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #3


Witajcie ponownie !

Jak widać, seria jazzowa nie zamiera. Jest wręcz przeciwnie. Coraz częściej zdarza mi się trafić na albumy , bądź zespoły, które wzbudzają we mnie duże zainteresowanie. A przy okazji dają okazję do przekazania bardzo ciekawych rzeczy każdemu z czytelników mojego bloga . Jak mawia klasyk, apetyt rośnie w miarę jedzenia. I ta myśl ostatnimi czasy bardzo mi przyświeca. Niejednokrotnie trafiam na jakiś bodziec, ciekawostkę, cokolwiek, o czym z dużą ochotą mógłbym popisać na blogu.


Poszukiwać i odnajdywać wszystko w swoim czasie
Nie była może to przyjemna informacja, bowiem z wiadomości dowiedziałem się o śmierci bardzo znanego kompozytora jakim był Jerzy Milian. Najbardziej zapamiętany został dzięki albumowi, który nagrał z udziałem Orkiestry Rozrywkowej PRiTV w Katowicach. W poszukiwaniu pozostałych płyt autorstwa Miliana natrafiłem na wydawnictwo muzyczne, które zajmuje się tworzeniem wznowień albumów, które kiedyś były przez wszystkich znane i lubiane, a w miarę upływu czasu zapomniane. I takim oto sposobem natrafiłem tam właśnie na nieznane mi dotąd znalezisko.


Moi drodzy, dzisiaj na tapetę wrzucam album Pozorovatelna  czeskiego zespołu o nazwie Jazz Q.  Wracając pamięcią do moich starszych artykułów, pisząc o czeskich zespołach albo o pewnych czeskich "fanaberiach" muzycznych, pod sam koniec stwierdzałem, że takie eksperymenty i odwaga w tworzeniu czegoś mało spotykanego naprawdę może mieć sens. I tutaj, w przypadku Jazz Q również moja intuicja nie pomyliła się ani trochę.

Mamy do czynienia z interesującą mieszanką pianisty Martina Kratochvila oraz gitarzysty Lubosa Andrsta. Można powiedzieć, że z tego duetu wyniknął album jazzrockowy. Ale wystarczy dosłownie kilka minut słuchania, aby stwierdzić, że jest to coś więcej niż standardowy jazzrock. Byłem pod wielkim wrażeniem gry na gitarze Andrsta, w pewnych momentach wydawało mi się nawet, że jego ostra i zacięta improwizacja zakrawa inspiracyjnie o Santanę, czy też innych twórców, którym bluesowo rockowy polot nie był i nie jest obcy. W przypadku fortepianu, a dokładniej to pianina elektrycznego, niejeden znawca tematu powinien zwrócić uwagę jak wybrzmiewa on w poszczególnych utworach.  Tutaj także można zauważyć pewne podobieństwa w stylu gry. A dokładniej, zauważam tu podobne zagrywki jak  u Herbiego Hancocka, którego kompozycje naprawdę uwielbiam i cenię za modernistyczny styl improwizacji na pianinie. Warto wspomnieć jeszcze, że wersja zremasterowana albumu Pozorovatelna  posiada również drugą płytę, na której znajdują się utwory dotąd niepublikowane, nagrywane chociażby z Orkiestrą Jazzową Czechosłowackiego Radia oraz na festiwalu w fińskim Pori w 1972 roku.

Europejski okaz Free Jazzu
Co w tym albumie zasługuje jeszcze na uwagę ? Na pewno fakt, że europejski album potrafił zostać nagrany w tak bardzo utożsamianej z Ameryką odmianie gatunku, jakim był free jazz. Otóż ten ewolucyjny następca tradycji jazzowej zdecydowanie pokazywał przewagę wśród czarnoskórych muzyków, którzy to właśnie afiszowali dzięki niemu swoją niezależność, indywidualność i niepowtarzalność. Tak bardzo charakterystycznym dla free jazzu jest brak harmonii, odrzucenie bazowania na pewnych akordach w trakcie improwizacji i szeroko rozumiana atonalność. Jednym słowem słuchacz, który był zawsze w stanie przewidzieć dalszy przebieg kompozycji, we free jazzie zrobić tego nie mógł. Miało to wywołać w nim lepsze wrażenia w odbiorze muzyki i wzbudzić w nim zainteresowanie w miarę upływu każdej nuty, taktu, frazy w utworze.

Jazz Q okazuje się, nie spoczął na laurach. Panowie Kratochvil i Lubos nadal tworzą świetny duet, który owocuje w nowe albumy. Może nie jest ich tak sporo, w myśl zasady "lepiej iść w jakość, niż ilość", ale na pewno mogą być dumni ze swojego przedsięwzięcia. Dosłownie przed chwilą przeczytałem, że w Chorzowie w okolicach maja ma być zorganizowany ich koncert, gdzie zagrają swoje najbardziej znane utwory, także te z Pozorovatelnej. Sądzę, że może być to bardzo ciekawe doświadczenie muzyczne, zwłaszcza, że w trakcie słuchania tego albumu czuję, że chcę więcej i więcej. Czego bardzo przy słuchaniu każdej muzyki sobie, ale przede wszystkim wam życzę :)


Wasz
Muzyczny Wyjadacz.


sobota, 10 marca 2018

Afrykańska kaszanka w rockowym rytmie ? Toto - "The Seventh One"


Moi drodzy !

Myślałem, że ucieczka w sam jazz będzie dla mnie wystarczającym bodźcem do powrotu związanego z prowadzeniem tego bloga. Niestety, nie miałem racji. W trakcie pisania artykułów ciągle odczuwam pewien niedosyt , który jest dość oczywisty. W moim przypadku zamknięcie się na dłuższy czas,  na tylko jeden gatunek muzyczny, jest istną udręką. I prędzej , czy później muszę koniecznie uciec w coś innego. I tym oto sposobem postanowiłem urozmaicić to sobie poprzez pisanie na temat innych albumów, całkowicie nie powiązanych z jazzem.

Jak się domyślacie, wybór w takim przypadku nie należy do łatwych. Ale po dłuższych przemyśleniach, przypomniałem sobie o sobocie, kiedy to słuchałem dość przypadkowo audycji w radiowej "Trójce" prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego. I okazało się, że w danym dniu minęła okrągła, bo 30. rocznica wydania albumu The Seventh One zespołu Toto.

I tak jak wspominałem o trudnościach z wyborem odpowiedniego albumu, ten problem nabiera wielkiego ekstremum właśnie przy Toto. Bowiem większość z nas szaleje na punkcie ich największych hitów. Natomiast w przypadku słuchania jednego konkretnego albumu (w tym wspomnianego Seventh One) następuje w słuchaczu pewna obawa. Jedynym hitem jaki się tam znajduje jest Stop loving You,  a poza nim praktycznie mamy dziurę w głowie. Ale kiedy, dałem się temu albumowi porwać, dać mu swoje pięć minut, moje obawy znikły niczym pacnięcie magiczną różdżką.

Album The Seventh One jest świetnie ustawiony od względem piosenek, wiemy idealnie, kiedy album się kończy, a kiedy rozpoczyna. Dodatkowo, przeplatanka spokojniejszych, delikatnych (Anna, A Thousand Years, These Chains) oraz z drugiej strony wywrotowych, skocznych i przebojowych utworów (You Got Me, Mushanga, Stay Away)  daje świetne połączenie. Można wręcz powiedzieć idealną receptę na album. Jeśli chodzi o dwa utwory: Stay Away oraz You Got Me, zauważyłęm duże podobieństwo do utworów z albumu Inside Information od zespołu Foreigner. Chodzi o styl wykonania, czyli mocne gitarowe brzmienia i świetnie wpasowujące się partie wokalu.  Gdybym miał wybierać które piosenki najbardziej podobają mi się w tym albumie, to bez wahania postawił na These Chains jako faworyt z tych spokojniejszych rytmów. Natomiast z rytmów bardzej skocznych, wybór jest zdecydowanie cięższy. Może Mushanga , przy której zawsze przeinaczam przy refrenie na "Kaszanka łołoło" :) ? A może właśnie Stay Away  ze względu na dużą sympatię do zespołu Foreigner ? Najważniejsze, że album jest w całokształcie dobrze wykreowanym i wycacanym dziełem. A resztę osądzą słuchacze.

Toto ma swój osobisty klimat, ponieważ pod wpływem ich muzyki nawet największy sztywniak potrafi dać się porwać przebojowym i nieokiełznanym rytmom. No bo kto nie oszalał choćby jeden raz na punkcie takich hitów jak Rosana, Hold The Line czy Africa? Niejednokrotnie te i pozostałe hity stawały się inspiracją dla innych twórców, jak również do tworzenia świetnych coverów. I oby było tak dalej, aby następne pokolenia muzyków miały właściwe wzorce i nie schodziły na ścieżkę źle złożonych , wypuszczanych niczym bułki w Lidlu albumów, które niejednokrotnie jakościowo dają niepożądany niesmak w słuchaczach.




wtorek, 6 marca 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #2

Witajcie ponownie w mojej nowej serii, gdzie staram się odkrywać mniej i bardziej wydeptane ścieżki Jazzu :) Ostatnim razem wspomniałem o coraz to bardziej rosnącym trendzie pod względem propagowania jazzu wśród większej ilości słuchaczy. Jednym z przykładów jest na przykład wypuszczenie przez Empik serii płyt składających się z kwitesencji dorobku najpopularniejszych twórców jazzowych (oczywiście zagranicznych i polskich). Nie ukrywam, bardzo mnie zaciekawiła ta seria i postanowiłem przekonać się na własne uszy, czy będzie ona pomocna w moich muzycznych poszukiwaniach :)

A co tym razem nowego ?

Moi mili, dzisiaj na tapetę wjeżdża .... Bill Evans i esencja jego dorobku według Empik Jazz Club. Dlaczego taki wybór ? otóż Bill Evans, jak ostatnio napomknąłem, miał wiele wspólnego z Milesem Davisem, a który to właśnie bardzo pochlebnie się wypowiadał na jego temat. Wszystko to za sprawą albumu Kind Of Blue ( ale innych różnież), gdzie Bill miał spory wkład w takie utwory jak Blue In Greeen czy Flamenco Sketches. Ale myślę, że jeden z cytatów chyba najlepiej wyjaśni, co Davis miał na myśli:
 „Bill miał ten cichy ogień, który kochałem w fortepianie. Sposób, w jaki do tego podchodził, dźwięk, jaki wydobywał, był jak kryształowe nuty albo mieniąca się woda spadająca z jakiegoś czystego wodospadu.” 
Fortepianowa igraszka jazzowa

Aż do samego wyboru płyty w sklepie, o Billu Evansie (poza paroma rzeczami) praktycznie nic nie wiedziałem. Owszem, jedynym drogowskazem był u mnie album Kind Of  Blue, ale ktoś mógłby rzec, że to trochę za mało. Ale z drugiej strony, aby jakoś wkroczyć na te niezbadane ścieżki, no trzeba czasami rzucić się na głęboką wodę. W tym wypadku trafić na utwory dotąd nieznane i traktowane po macoszemu. Przy Billu Evansie wpadnięcie do ów głębokiej wody jest niczym finezyjny skok z drinkiem na materac z miękkim lądowaniem. Jego gra na fortepianie naprawdę zaskoczyła mnie od pierwszej frazy. Praktycznie każdą kompozycję jazzową i nie tylko był w stanie tak świetnie zaimprowizować i stworzyć przy okazji nowy standard. Po prostu kombinacja alpejska odznaczająca się wybitną lekkością i swobodą gry pomimo dominującego nastroju w jego muzyce, jakim była melancholia. I wszystko po to aby zapoczątkować bieg nowemu nurtowi w jazzie, czyli interpretacji modalnej, z której po dziś dzień korzystają najwybitniejsi muzycy.

Czy składanki mają to coś ?

Wracając do składanki, posiada ona dwie płyty CD. Z początku wydawało mi się, że występuje tam może podział z pokroju: na pierwszej kompozycje solo, a w drugiej z trio lub kwintetu. Nie mniej jednak, obie płyty są swoistym "przeplatańcem", ponieważ raz mamy samodzielne kompozycje ( Waltz for Debby), a raz swobodne interpretacje znanych jazzowych kompozycji (np. Beautiful love, My foolish heart). Według mnie, jest to dość trafione rozwiązanie. Oczywiście, niejednokrotnie skłonienie się w konkretny album danego wykonawcy może nas bardziej usatysfakcjonować niż wybieranie takich składanek. Na pewno było to nie lada wyzwaniem aby powybierać utwory z tak wielkiego dorobku muzycznego jazzmanów, żeby jeden po drugim zachęcały stopniowo potencjalnego słuchacza do zgłębiania tematu. Dlatego też nie skreślałbym z góry takich płyt, ponieważ w kompromisowy i trafiony sposób potrafią nakreślić w jakich stylach, standardach i zagrwkach dany autor się lubował. A takie rzeczy najlepiej pomogą nam w muzycznych poszukiwaniach :)

Podsumowanie

Zważywszy na ostatnio recenzowany Kind Of Blue, instrumenty w kompozycjach Billa Evansa zyskują całkiem inne brzmienie. Nie występują ine jako subtelny podkład pod improwizację, tylko niejednokrotnie udzielają się jako instrumenty melodyczne. Dodatkowo, fortepianowe wojaże głównego bohatera również wybrzmiewają zdecydowanie w mocniejszej formie, wynaczając w ten sposób wspaniałe standardy, które wpisały się na zawsze w historii jazzu. Słuchając tej płyty, zacząłem całkowicie inaczej spoglądać na rolę fortepianu w utworach muzycznych. I oczywiście, wyrwałem się z przysłowiowej ramy, gdzie w mojej opinii jazz najlepiej smakuje pod postacią trąbki, czy saksofonu :).