wtorek, 5 czerwca 2018

Rożne oblicza miłości w utworach muzycznych

Cześć wszystkim !
Witajcie po następnej dość długiej przerwie, która spowodowała, że mogłem przemyśleć sprawy bieżące i podjąć pewne plany. Jeśli chodzi o wpisy, będą pojawiały się nieco rzadziej, ale na pewno pod względem merytorycznym powinny zaspokoić nawet najwybredniejszego czytelnika :) A teraz słowem wstępu wprowadzę was w dzisiejszy temat. Ktoś może sobie pomyśleć, że przecież miłość przewija się tak mocno w dzisiejszej muzyce, że chyba nikogo to już nie zdziwi. I ma tu rzecz jasna dużo racji. Lecz pomyślmy i popatrzmy na to z innej strony. A chociażby od takiej, że definicji miłości jest wiele i zgłębiając się w tkankę tekstową, jak również muzyczną utworów możemy zauważyć wiele ciekawych zależności. I na tym właśnie dzisiaj chciałbym się nieco skupić :) 

Jak wspomniałem wcześniej rodzajów miłości mamy wiele. Nie trzeba być profesorem, żeby zobaczyć że niektórzy ten temat traktują powierzchownie, a inni bardzo głęboko. Tak samo, każdy ma inne powody ku miłości do danej osoby (i niekoniecznie musi chodzić o nią, tylko np. jej majątek). A co jeśli ktoś danej osoby nie kocha, lecz ta druga niczym desperat myśli całkiem inaczej ? Może wiecie, może nie, ale ten temat podjął zespół The Police w utworze Every Breath You Take. Większość słuchaczy uznawało i uznaje nadal ją za największy Love Song wszech czasów. A prawda jest taka. że mamy tu do czynienia z opisem miłości z narzeczem patologii. Bo jak można opisać sytuację gdy facet na siłę chce mieć kobietę, podczas gdy ona tego nie chce ? Ciekawostką jest to, że Sting kiedyś na tyle się wpienił, że na którejś z konferencji prasowych zaczął tłumaczyć jej znaczenie. No miał chłop dobre intencje, ale chyba za bardzo ze swoim przekazem nie dotarł.

Następnym przykładem może być niekoniecznie jeden utwór, ale cała masa utworów nurtu New Romantic oraz ballad rockowych. Pierwszy rzut na taśmę - Ultravox i ich sztampowy utwór Dancing With Tears In my Eyes. Teledysk do tego utworu jest prosty, ale zarazem przedni. Historia po krótce jest taka: w mieście dochodzi do awarii elektrowni atomowej (temat brzmi znajomo, nieprawdaż :) ? ), mąż szybko wraca do żony. mówi jej, że zaraz nastąpi katastrofa. A oni na to wszystko chowają się pod kołdrą i stwierdzają, że zginą w swoich objęciach. No cóż można rzec, miłość ma różowe okulary no i ci bohaterowie też chyba takowe mieli, no bo zamiast myśleć o jakimś lepszym schronieniu to woleli odpuścić i przyjąć na klatę wybuch atomowy. 

Jeśli chodzi o ballady rockowe to tutaj nachodzi mi na myśl najbardziej Whitesnake i ich popularny kawałek Is This Love. Tutaj trzeba jednocześnie przeanalizować i tekst i teledysk. wokalista śpiewa w refrenie: czy to jest miłość ? Tak , to musi być miłość. I tak w kółko Macieju. Do tego patrzysz się na zmysłowo ubraną kobietę, która lata po pustym mieszkaniu i cię prowadzi paluszkiem wiadomo gdzie, wiadomo po co :D Tak jak mówię, każdy ma inne spojrzenie na ten temat. Na szczęście muzyka rekompensuje to podejście i utwór można uznać za udany :)

Można by przytaczać jeszcze sporo przypadków, ale ja skłonię się jeszcze ku jednemu, polskiemu. Jest on ostatnio moim osobistym faworytem w tej tematyce. Niejednokrotnie każdy z nas go słuchał i wręcz miał go dość, gdy któraś stacja radiowa po raz n-ty go puszczała. Chodzi mi o Happysad, a zwłaszcza utwór Zanim pójdę. Tekst może i jest nieco trywialny, ale chyba ostatnio zrozumiałem jego głębszy sens:
Miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty. 
To też nie diabeł rogaty. 
Ani miłość kiedy jedno płacze 
a drugie po nim skacze. 
Miłość to żaden film w żadnym kinie 
ani róże ani całusy małe, duże. 
Ale miłość - kiedy jedno spada w dół,drugie ciągnie je ku górze.
Tutaj naprawdę nie trzeba niczego tłumaczyć. Można powiedzieć, że każda linijka tłumaczy następną. Taka wizja miłości powinna według mnie przyświecać każdemu, kto chce doświadczyć jej w prawdziwy sposób. Bez żadnej sztuczności, udawania i innych złych rzeczy. I tego właśnie wam i sobie samemu życzę :)

Wasz
Muzyczny Wyjadacz

środa, 23 maja 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #10

Witajcie moi drodzy czytelnicy !
Ten dziesiąty wpis z serii jazzowej miał ukazać się już dobre dwa tygodnie temu. Z jednej strony tłumaczyłem swoją absencję w pisaniu, a z drugiej nie miałem na tyle materiału, aby zrobić wpis z prawdziwego zdarzenia. Ale na szczęście przez ten czas nazbierało się parę tematów, które teraz chciałbym poruszyć o podzielić się z Wami :)

Przy okazji ostatniego wpisu wspominałem, że za niedługo zbliża się termin koncertu Jazz Q, a dokładniej 18. maja. Oczywiście, zjawiłem się na nim i naprawdę jestem pod wielkim wrażeniem próbki umiejętności, jakie pokazał dość wiekowy, ale młody duchem Pan Martin Kratochvil razem z pozostałymi członkami zespołu :) Koncert Jazz Q był koncertem inauguracyjnym Winyl Festiwal w Chorzowie i odbył się w dawnym kompleksie górniczym "Sztygarka". Naprawdę ciekawe miejsce, bardzo sprytnie zaaranżowane pod potrzeby wszelakich koncertów i imprez. Wnętrze pozostało w prawie pierwotnej formie z delikatnymi zmianami, aby nadać miejscu kameralności i klimatu.

Wracając do koncertu, naprawdę nie wiedziałem czego się spodziewać po grze zespołu. Moje ostatnie doświadczenie z jazzem na żywo sięga czasów liceum, kiedy to wybrałem się do Domu Kultury w Prudniku na koncert kwartetu jazzowego składającego się z osób uczących się na kierunku Jazz i Muzyka Estradowa w Nysie. Tam miałem okazję posłuchać najsłynniejszych standardów jazzowych i z koncertu wyszedłem bardzo pozytywnie nastawiony. Prawdopodobnie jest to spowodowane tym (zresztą sami to widzicie po moich innych wpisach), że w jazzie jednak lubię harmonię i zachowanie kompozycji. Przy Jazz Q, w którym dominuje free jazz, ciężko jest tych cech gatunku uświadczyć.

Próbując tak w telegraficznym skrócie ocenić występ powiem tak: słuchając dość często jedynie albumu Pozorovatelna, przyzwyczaiłem się bardzo do czystego, studyjnego dźwięku. Kiedy zespół zagrał to samo na żywo, miałem mieszane wrażenia co do odsłuchu. Natomiast w przypadku pozostałych zagranych kompozycji takiego problemu już nie miałem i bardzo mi się spodobało ich wykonanie. I to tak mocno, że w trakcie przerwy w koncercie kupiłem album Elegie (o którym chciałbym wam poopowiadać przy następnej okazji) i dorwałem Pana Kratochvila. Porozmawialiśmy chwilę na temat tych i innych utworów, a kiedy zacząłem mu schlebiać co do jego twórczości to zaśmiał się i dał mi autograf na płycie :) Naprawdę, bardzo pozytywny człowiek, w którym widać tak ogromny luz wewnętrzny, przekładający się na jego styl grania i życia.

Dość paskudna okładka utworzona przez Czechosłowacką wytwórnię Supraphon nie odzwierciedla kunsztu i finezji utworów zespołu Jazz Q, w których widać inspirację amerykańskimi wykonawcami jazzowymi. 

Kiedy słuchałem studyjnej wersji Elegie dostrzegłem, że utwory odbiegają nieco od tych zagranych na koncercie. I dopiero wtedy dostrzegłem właściwą wyższość wersji "na żywo" od albumowych :) Zespół decydując się na całkowicie odmienną improwizację instrumentalną uczynił koncert jeszcze bardziej atrakcyjniejszy dla słuchacza, który mógł dzięki temu poznać potencjał drzemiący w muzykach. Apropo potencjału, bardzo mi się podobało, że gitarzysta zespołu zagrał i zaśpiewał pod koniec dwa kawałki bluesowe, które okazały się być świetnym urozmaiceniem ciągu utworów stricte jazzowych. 

Podsumowując, gdybym miał cofnąć się w czasie, do momentu decyzji o pójściu na koncert, na pewno poraz drugi bym na niego poszedł i na pewno zachęciłbym przy okazji więcej osób, aby mogły doświadczyć wspaniałych emocji i przeżyć w trakcie słuchania gry zespołu Jazz Q. Także jeśli nadarzy się jeszcze taka okazja, a z tego co wiem to pomysłów Panu Kratochvilowi na nowe albumy nie brakuje, to polecam każdemu gorąco aby się wybrał posłuchać go na żywo i mógł doświadczyć jazzu z całkowicie innej perspektywy. Czego Wam i sobie życzę :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz

niedziela, 20 maja 2018

Majówkowy zawrót głowy

Moi drodzy !
Być może zdziwi was, że dopiero teraz zabieram się za publikację materiału sprzed około dwóch tygodni. Otóż ten czas był dla mnie dość intensywny pod wieloma względami i ciężko było mi poniższy artykuł ukończyć, a co dopiero pisać następne. Wiem, brzmi jak comeback, których na moim blogu było wiele, ale tym razem można to uznać za małą przerwę techniczną. Także zapraszam do lektury :)

Witajcie po dość długim, lecz owocnym weekendzie majowym!  Tak bardzo doceniałem piękno kwietniowej aury w moich ostatnich wpisach, że w maju postanowiła ona ponownie dopisać, co zapewniło mi świetny odpoczynek na łonie natury (i nie tylko).  Gorszy był już nieco powrót do rzeczywistości,  ale i ten nie okazał się taki zły. Bowiem do akcji wkroczyła ulubiona muzyka.  Oczywiście, ile ludzi,  tyle różnych rodzajów muzyki,  które nas dobrze nastawią do działania.  Ja będąc teraz w domu korzystałem oczywiście z mojego nowego gramofonu i głównie nowych albumów,  które dorwałem na ostatniej giełdzie.  Wierzcie mi albo nie,  ale kiedy wpadam w wir słuchania,  to słucham płyt nawet późną nocą.  Oczywiście na skręconej do minimum głośności,  co powoduje że czasem słyszę więcej szumów wzmacniacza niż odtwarzanej muzyki.  Ale oczywiście takie mankamenty nie są dla mnie jakąś wielką przeszkodą.

Nawiązując do powrotu do pracy,  nie miałem za bardzo pomysłu czego najlepiej posłuchać na podładowanie "bateryjek". Z pomocą oczywiście przyszła opcja autoodtwarzania na YT,  która zaprowadziła mnie po raz n-ty na duet Taconafide.  Tak,  ten,  który wywołuje teraz wśród znawców muzyki wielkie tsunami po jednej stronie pozytywnych komentarzy,  a po drugiej mega hejtu.  

Dość prosta, a zarazem wymowna okładka jest dobrą zajawką dla potencjalnego słuchacza :)
Dobrze wiecie,  że rap nie jest zbyt bliskim mi gatunkiem muzyki,  ale o dziwo twórczość Quebonafide oraz Taco Hemingwaya bardzo mnie urzekła w trakcie studiów. Teraz słuchając ich po długiej przerwie mogę śmiało stwierdzić,  że eksperyment w postaci albumu Soma 0,5 mg można uznać za udany.  Teksty mogą się wydawać trochę banalne,  lecz są one nietuzinkowe.  Bo umówmy się - śpiewanie o ekodieslu,  kartach Visa,  a zwłaszcza kryptowalutach nie jest raczej przez raperów popularne. Ba, może jest nawet uznawane jako szaleństwo.  Ale w tym całym szaleństwie duet właśnie wygrywa. Następna sprawa -  w każdym utworze mamy kooperację z innymi twórcami, m.in. Dawidem Podsiadło,  Kękę etc.  Dzięki temu utwory zyskują jeszcze ciekawszy look i ściągają większe grono potencjalnych odbiorców. Kolejna sprawa - teledyski. Taco i Quebo mają naprawdę ciekawe utwory w swoich dorobkach albumowych. Nie mniej jednak ich teledyski już niekoniecznie odzwierciedlają potencjał konkretnych utworów. Natomiast w przypadku projektu Taconafide chłopaki pokazali kunszt i wielką pomysłowość co do oprawy filmowej utworów z albumu. Jest merytorycznie, jest duża szczegółowość nawiązująca właściwie do każdego utworu, co bardzo widza wciąga i przykuwa. Moim osobistym faworytem jest tutaj kawałek Kryptowaluty, gdzie cały teledysk umiejscowiony został w różnych miejscach kojarzących się przeciętnemu Kowalskiemu z wyższymi sferami. A dzięki Bitcoinowi trzymanemu pod materacem ma potencjalną szansę w takich sferach się obracać i nie przetraciłby całej kasy na ciuchy bo jej nie ma fizycznie w portfelu :) Zresztą, najlepiej jest sobie samemu to pooglądać i posłuchać , a wtedy wnioski same najlepiej się wysuną.

Podsumowując, nie chciałem się skupiać tutaj na recenzji albumu Soma 0,5 mg. Bardziej zależało mi na wskazaniu zalet tego albumu wobec często niepopartego zdrowym rozsądkiem hejtu. Bo oczywiście łatwo jest kogoś krytykować i wskazywać od wariatów, ale ciężej jest samemu dojść do pewnego celu w życiu i go w 100% zrealizować. Oczywiście utwory duetu Taconafide nie są dziełem idealnym, są pewne rzeczy nad którymi należałoby się zastanowić i solidnie popracować. Ale sam fakt podjęcia się tak nowego dla polskich sfer muzycznych projektu zasługuje na duży szacunek i podziw. Bowiem przeciera on nową ścieżkę dla pozostałych wykonawców i może być dla nich dobrym kierunkowskazem na rozwój polskiego rapu. Czego oczywiście każdemu wykonawcy życzę i oby więcej takich nowych projektów w naszym kraju powstawało :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.

wtorek, 24 kwietnia 2018

Jazz? Tak, to oczywiste ! #9

Cześć wszystkim! 
Dzisiejszy wpis będzie nieco inny pod względem formy.  Mógłbym to tłumaczyć tym,  że trafiłem na martwy punkt w swoich poszukiwaniach.  Ale wcale tak nie jest.  Możliwe,  że za bardzo skupiałem się na konkretnych wykonawcach bądź albumach.  I wtedy gdy czułem,  że mam o nich wystarczający zapas na zrobienie dobrego wpisu.  W początkowym okresie takie podejście było skuteczne.  Ale zaczęły następować tygodnie muzycznej poduchy,  gdzie poszukiwania jazzowe były dość ciężkie,  albo wykonawcy czy utwory na którą natrafiłem nie były wystarczającą inspiracją do pisania.  Ale patrząc teraz z perspektywy czasu myślę,  że raz na jakiś czas można na to zaradzić w inny sposób,  chociażby opisując pewne skrawki i przemyślenia z danego tygodnia na temat jazzu i nie tylko.  A summa summarum może wyjść też ciekawy wpis.  

Teraz myślami sięgnę do odwiedzonej przeze mnie giełdy.  Wbrew pozorom, było tam mnóstwo winyli z kategorii jazzowej.  Ale kiedy próbowałem się na jakiś z nich  zdecydować,  wolałem odpuścić temat.  A było z czego wybierać : reaktywowana teraz legendarna seria płyt Polish Jazz z Komedą na czele,  ale również o dziwo,  norweski jazz!  I co do niego,  moja ciekawość sięgnęła zenitu :) Po głębszych poszukiwaniach wyszło że wykonawcą jest duet Stokstad/Jensen Traditional Band z Lailą Dalseth grający jazz z odłamu Dixieland.  Bardzo specyficzne brzmienie,  nawiązujące do tradycji nowoorleańskich i ubogacone europejskimi standardami.  Jednakże w obliczu młodszych odmian jazzu, może się po dłuższym czasie znudzić. Natomiast plusem jest to,  że do dziś możemy jeszcze tego rodzaju muzyki posłuchać i że całkiem nie odeszła do lamusa.
Ciekawa kolażowa okładka, na której znalazło się banjo, tak charakterystyczny instrument dla stylu Dixieland.
Od początku moich poszukiwań w jazzie zaskakiwało mnie i nadal zaskakuje jak dużo nowych wykonawców wydaje dość sukcesywnie swoje debiutanckie (i nie tylko) albumy. A najlepiej można to zauważyć w trakcie niedzielnych audycji "Trzy kwadranse jazzu" w radiowej Trójce. Audycję prowadzi teraz już lepiej znany przeze mnie polski jazzman Jan Ptaszyn Wróblewski. Wiadomo, w tytułowe trzy kwadranse ciężko jest przedstawić wszystko na raz. I tego dnia uszy słuchaczy zostały uraczone Theloniusem Monkiem, Jerzym Milianem, Krzysztofem Komedą. Ale najbardziej utkwił mi debiut Łukasza Juźko ze swoim kwartetem. Czytając opis albumu First Breath na jego stronie, trafiamy na takie słowa:
First Breath to muzyka jazzowa, przestrzenna i łatwa w odbiorze. Brzmienie zespołu zabarwia emocjonalne podejście do dźwięku i pełna paleta kolorów improwizacji muzycznej. 
I wiecie co ? Słuchając jednej z kompozycji tego wykonawcy nie ująłbym tego opisu lepiej. Zważywszy, że wszystkie kompozycje są autorskie i nie ma tu żadnych wariacji na temat oklepanych standardów jazzowych. Oby więcej trafiało się takich debiutów na naszej rodzimej scenie muzycznej.
First Breath, może być postrzegane jako pierwszy oddech, pierwsze poważne tchnienie Łukasza Juźko na polskiej scenie jazzowej.

Patrząc na to, że już za niedługo strzeli nam dziesiąty odcinek serii jazzowej, powoduje we mnie dużo przemyśleń. W trakcie każdego tygodnia dostrzegam, że łatwiej mi się pisze o szeroko rozumianym jazzie. Może to zasługa książki, którą zdarzało mi się wam przytaczać w niektórych wpisach ? A może częstsze słuchanie wszelakich tematycznych audycji na Trójce i nie tylko ? Ciężko powiedzieć. Apropo radia, w tym tygodniu "przeprosiłem" się znowu z Radio Swiss Jazz. Ze względu na różnorodność wykonawców jazzowych mam problem z trafieniem na utwory zgodne z moimi wyrobionymi do tej pory gustami. Ale kiedy tylko trafi się jakaś przysłowiowa perełka, zaczynam szukać więcej i więcej z ich dorobku muzycznego. I takim sposobem złapałem niemiecką Lake Side Jazz Orchestra. Typowy Big-bandowy, dynamiczny jazz, który od razu przypomniał mi spędzone długie chwile przy słuchaniu JOCR Na Youtube znalazłem jedynie pojedyncze utwory i na dodatek wykonane na żywo w trakcie jakiegoś koncertu. Ale mimo tego dobrze się tego słucha, szczególnie, że chłopaki naprawdę dają z siebie wszystko :)

Jak widać, takich i innych spostrzeżeń mam w swojej głowie całe mnóstwo. Można byłoby pisać o nich godzinami i końca nie byłoby jeszcze widać. Teraz stwierdzam, że byłoby grzechem ich nie opisywać na łamach tego bloga. Bo praktycznie rzecz ujmując, to właśnie wszelkie obserwacje i szeroko rozumiana autopsja najlepiej wpływa na poszerzanie horyzontów muzycznych.  A na dodatek niewielkie, ale wierne grono czytelników również na tym wiele zyskuje . Dlatego życzę sobie i Wam, aby taka współpraca nadal mogła między nami działać i czynić nas coraz to lepszymi, Wyjadaczowymi znawcami tematu :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Wyjadaczowy Przełom Gramofonowy - TechWyjadacz #3

Witajcie moi drodzy ! Na samym finiszu bardzo słonecznego weekendu zabieram się ponownie do wstawiania nowych rzeczy na blogu. Tytuł może zdradzać, że nastąpił jakiś przełom w sprawie mojego zepsutego gramofonu. Ale ścieżki w tym temacie nieco inaczej się potoczyły i na pewno do tematu powrócę. A tymczasem postanowiłem opisać mój nowy, lecz używany gramofon, który niedawno dorwałem na jednym ze znanych portali aukcyjnych. Zapraszam was na krótki opis sprzętu oraz wrażeń z odsłuchu :)

Gramofon w ramach testów stoi sobie na podłodze. Może za jakiś czas znajdzie się bardziej reprezentacyjne miejsce :)
Przejdźmy do meritum. Kupiony przeze mnie model to PSP - 150 niemieckiej firmy SABA. Jeśli chodzi o serię PSP, modele o wyższych numerach były z reguły lepsze od swoich poprzedników. Co nie znaczy, że któryś z nich był jakoś gorszy od drugiego. Mnie najbardziej zachęcił fakt napędu bezpośredniego. Jak pamiętacie, w moim GS-ie 464 (ale w innych modelach też) borykałem się bardzo z problemem niestabilnych obrotów, co było w dużym procencie spowodowane przez dość awaryjny napęd paskowy. Teraz nie muszę się zbytnio o to martwić, bo w środku jest specjalny mechanizm, który sam wyreguluje na bieżąco i utrzyma właściwe obroty dla odtwarzanej płyty. A to jest bardzo wielki plus.

Pod względem wizualnym igła Philipsa wygląda na cieńszą od tej którą miałem w poprzednim gramofonie. Ale mimo tego sprawuje się dosyć dobrze.
Następnym tematem, który chciałbym poruszyć, to wkładka i igła. W moim modelu znalazła się wkładka firmy Philips 400 mk II. Potem się okazało, że jest to najbardziej budżetowa wersja z tej serii, ale manewrując doborem igły możemy nieco poprawić jej reputację. Igła akurat ma szlif sferyczny, co jest trochę słabszą opcją od eliptycznego. Ale w mojej sytuacji raczej ciężko byłoby usłyszeć jakąś wielką różnicę pomiędzy nimi. Co do odsłuchu - przy polskich tłoczeniach, wyczuć można większą przewagę basów i mniej czystsze wyższe tony. Chociaż w przypadku Ohydy Lady Pank odsłuch był zdecydowanie czystszy. W przypadku zagranicznych tłoczeń, wszystko raczej było bez większych zarzutów. Na moje wrażenia słuchowe mógł mieć wpływ też nieco zestaw głośnikowy B&W, który ma przewagę basów. Kiedy zmieniłem go na inny, z przewagą sopranów, poczułem dużą poprawę.

Oczywiście, oprócz zestawu głośnikowego, przydałoby się wspomnieć nieco o wzmacniaczu. Niestety nie mogłem tutaj zastosować mojej starej, ale bardzo chodliwej Elizabeth Hifi od Unitry, ponieważ ma stare wejście DINowskie na 5 pinów. Mój nowy przybytek ma wtyki cinch, więc musiałem pokombinować. Ale w domu na szczęście mój tato ma nieco nowszy sprzęt i to właśnie z jego dobrodziejstw skorzystałem. Otóż jest to Pioneer A-404R. Też dość wiekowy sprzęt ale półka nieco lepsza i na szczęście posiada preamp gramofonowy i mnóstwo innych przydatnych filtrów :).

Jak się domyślacie, rozmyślam nad kilkoma upgrade'ami dla mojego nowego sprzętu. I mam tu takie 2 główne pomysły:
- zmiana wkładki gramofonowej, najpierw może tylko przełożenie poczciwej AT-91 ze starego sprzętu, a jeśli będzie niedosyt to poszukanie czegoś droższego i lepszego w brzmieniu,
- dokupienie preampu gramofonowego z takimi wejściami, żeby móc podpiąć się do wcześniej wspomnianej Elizabeth Hifi

Nabyty przeze mnie sprzęt zdecydowanie uchodzi do średniej półki, ale w swoim zakresie cenowym polecany jest przez duże grono osób (tutaj pozdrawiam i odsyłam na forum). Muszę się przyznać, że pierwszy raz skusiłem się na aukcję, bo z reguły wszystko kupowałem z drugiej opcji domyślnej ("Kup Teraz"). Oczywiście, ciężko się nie domyśleć, że cieszę się z tego zakupu oraz z błyskawicznej wysyłki, która była bardzo solidnie zabezpieczona.  Podsumowując, polecam szukać takich okazji i nie jest to wcale takie ciężkie, jak by się mogło wydawać. Także życzę wam owocnych poszukiwań i jeśli tylko pojawi się jakiś przełom w upgrade'ach bądź naprawach, to spodziewajcie się nowego wpisu :)

Wasz
Muzyczny Wyjadacz

środa, 18 kwietnia 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #8

Witajcie moi drodzy w cotygodniowej serii jazzowej na moim blogu ! Jak widać za oknem, pogoda nadal nam dopisuje, a pomysłów na jej wykorzystanie jest w milionach. I niekoniecznie chodzi o pisanie nowych artykułów. Ale nie martwcie się - ta seria i inne działają nadal jak tryby w szwajcarskim zegarku. Dzisiaj zastanawiałem się nad paroma kandydatami do wpisu. Ale już dawno temu jeden z nich tkwił w moich zacnych planach. Dodatkowo stwierdziłem, że mieszanki gatunkowe z jazzem bardziej mi podchodzą przy pisaniu niż czysta klasyka gatunku. I voila - dzisiejszym bohaterem jest album Nova Synteza zespołu Blue Effect (albo jak ktoś woli oryginał, Modry efekt).

Bardzo prosta i minimalistyczna okładka tłumaczy właściwie istotę albumu. Jak widać, nie zawsze potrzeba mega fajerwerków, żeby zachęcić słuchaczy :)

Ach, ci Czesi to mają łeb !
Wierzcie mi, albo nie, ale ten album spośród moich poszukiwań w otchłaniach jazzu najbardziej utkwił w mojej głowie. Album powstał w roku 1971 początkowy tylko w wydaniu czarnopłytowym. Twórczość tego zespołu przypada właśnie na lata 70., a ze względu na kraj pochodzenia ( i nie tylko) ma wiele wspólnego z zespołem Jazz Q oraz Orkiestrą Jazzową Czechosłowackiego Radia. Co do gatunku, jest to tak jak wspomniałem prędzej mieszanka jazzu z wszechobecnym wtedy beatem. Ale wprawne ucho na pewno dosłyszy tam więcej powiązań. Po krótce mówiąc, album nie bez kozery nazwano Novą Syntezą. Otóż doszło do połączenia sił muzyków z orkiestry symfonicznej razem z zespołem grającym rockowo-bluesowe brzmienia. Takie nietypowe połączenie utworzyło bardzo ciekawe, eksperymentalne wręcz brzmienie, którego nie powstydziłyby się współczesne zespoły.

Można rzec, że to nawet idealny trójkąt :) Praktycznie wszyscy ze sobą aktywnie współpracowali, co owocowało później ciekawymi albumami. Ciekaw jestem co by było przy kwadracie, albo czymś większym :)

Muzyczna mieszanka wybuchowa

Chyba lepiej nie da się określić tego albumu. Nawet, gdy słucham go po raz n-ty, zawsze znajdę choćby tyci powiązanie z innymi wykonawcami, czy stylami muzycznymi. Oczywiście, ciężko jest je tak teraz wszystkie przypomnieć, ale postaram się kilka wymienić:
- pierwszy utwór na płycie Ma Hra został inspiracją dla utworu z 2003 roku The Magic Key duetu One-T oraz Cool T. Wykorzystano w nim początkowy motyw od Ma Hra jako powtarzający się sample, co okazało się świetnym pomysłem na ówczesny podbój listy przebojów,
- niektóre partie w utworach bardzo mocno kojarzą mi się z Tubular Bells Mike'a Oldfielda oraz (w mniejszym stopniu) z twórczością zespołu The Alan Parsons Project. Jest to dość oczywista zależność - na tych albumach mamy do czynienia z multiinstrumentalizmem i nieco progresywnym brzmieniem konkretnych partii muzycznych,
- partie psychodeliczne można kojarzyć tutaj z różnymi zespołami, ale mi najbardziej na myśl przychodzą niektóre utwory (ale oczywiście nie wszystkie) od Genesis, które były w ich albumach swoistą"odskocznią" od transu progresywnego.

Czarny kruk, czy może feniks z popiołów ?

Podsumowując temat, o zespole Modry Efekt można byłoby pisać tygodniami. Jest tam tyle wątków  i ciekawostek do rozwinięcia, które dodają jeszcze bardziej smaczku, żeby posłuchać tego albumu, ale również pozostałego ich dorobku muzycznego. A ten był naprawdę pokaźny i równie ciekawy. Aż dziw, że poraz kolejny muszę dojść do wniosku, że tego typu zespoły dopiero teraz zostają na nowo doceniane wśród słuchaczy i przeżywają swoisty renesans. Tutaj jeszcze należałoby bardziej zadbać o wznowienia takowych wydawnictw ( tak jak to robi np. GAD Records). Co do Novej Syntezy, ten album doczekał się wydania na płycie CD. Dokonało tego studio Bonton Music dopiero w 1997 roku. Płyta ta jest cholernie droga i słabo dostępna. To samo z wersją czarnopłytową. 

Myślę, że ten album naprawdę jest wart kolejnego wznowienia, ponieważ w swoich czasach był swoistym ewenementem na skalę europejską, może i światową. Bo kto o zdrowych zmysłach wpadłby na pomysł takiego ekstrawaganckiego grania z orkiestrą ? I nie mylmy tego z popularnymi teraz wersjami symfonicznymi nagrywanymi przez wszelakie zespoły. Optymistycznie kończąc, temat jest rozwojowy i może kiedyś doczekamy się takich okazów płytowych w swoich Wyjadaczowych zasobach. Czego sobie i Wam gorąco życzę :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz. 



niedziela, 15 kwietnia 2018

Muzyczny Wyjadacz na tropie czarnych okazów

Cześć wszystkim ! Na dzisiejszy wpis trafiła mi się naprawdę ciekawa okazja. Wczoraj w Jastrzębiu odbyła się 25. giełda winyli w Bibliotece Miejskiej. A skoro nie miałem daleko, to postanowiłem rozejrzeć się za czarnymi krążkami do swojej własnej kolekcji. Z początku byłem dość sceptyczny do tego pomysłu. Ale im dłużej przeglądałem okazy od osób sprzedających, tym bardziej wiedziałem, że było warto się tam wybrać. Owocem tej wyprawy jest kilka albumów, które wam teraz po krótce opiszę :)

Jeżeli chodzi o samo wydarzenie, byłem pod dużym wrażeniem, że jest to już dwudziesta piąta giełda. Organizatorzy uczcili ten fakt pięknym i smacznym tortem oraz kawą :) Pomimo niedużej ilości sprzedających ( bo było ich raptem czterech, potem się okazało, że stałych bywalców), ilość i różnorodność płyt była spora. Jestem pewny, że każdy odnalazłby tam coś dla siebie. Pomimo dominacji winyli, trafiło się parę krążków CD oraz kaset. Oprócz tego, zawiązałem parę rozmów na temat wszelakich albumów i gatunków muzycznych, co było dla mnie bardzo miłym doświadczeniem i poszerzeniem swojej wiedzy muzycznej.

A teraz przejdę do zakupionych przeze mnie okazów :)

Livin' Blues - Blue Breeze
Graficznie dopieszczona okładka jeszcze bardziej zachęca do posłuchania tego albumu, a naprawdę warto :)
Ten album już znajduje się w moich zasobach. Ale jeśli ktoś czytał mój pierwszy artykuł na blogu, to wie, że płyta jest w dość opłakanym stanie, a okładki nigdy nie ujrzałem na oczy. Teraz, kiedy znalazłem  ją na giełdzie i na dodatek w tak idealnym stanie, nie mogłem się jej oprzeć. Od jednego ze sprzedającyh dowiedziałem się, że podobno jest jeszcze jeden album z polskiego tłoczenia, gdzie zawarte są nagrania na żywo z koncertu Livin' Blues (chyba w Polsce), którego niestety jednak już nie miał w swoich zasobach. Ale znalazłem go na Discogs i wstawiam okładkę poniżej.


Lady Pank - Ohyda
Chłopaki z Lady Pank poszli na całość w przypadku okłądki z tego albumu. Aż but poleciał im z wrażenia :)
Tego albumu chyba raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Bardzo często słuchałem go przy robieniu projektów na studia. Doceniałem zawsze jego dynamikę, szaleństwo instrumentów i wokalu Panasa. Przy słuchaniu tego albumu możemy dostrzec podobieństwo do stylu grania charakterystycznego dla The Police, co dodaje mu jeszcze większego smaczku :)  Nie ma tam najbardziej rozpoznawanych dla Lady Pank utworów, ale mimo tego uważam tą płytę za kamień milowy w rozwoju polskiego rocka.

Genesis - Abacab
Oryginalne wydanie okładki tego albumu miało kolory : czerwony, niebieski, siwy i żółty. Natomiast w zależności od tłoczenia te kolory ulegały zmianie, jak na załączonym obrazku.
Jeszcze chyba nie wspominałem na łamach bloga o moim zamiłowaniu do albumów Genesis oraz Phila Collinsa. Myślę, że czas to zmienić i wyłonić je na światło dzienne. W swojej kolekcji czarnopłytowej posiadam dwa albumy: Duke oraz  Invisible Touch, ze względu na zawarte w nich znane i uznane przez słuchaczy utwory. W przypadku Abacab już trochę inaczej to wygląda. Jesłi miałbym wskazać swoich faworytów, to na pewno będzie to dynamiczny i mocno okraszony elektroniką wstęp albumu, następnie mocno progresywne Dodo-Lurker i oczywiście Man On The Corner, gdzie Phil Collins daje świetny popis umiejętności wokalnych. Kupiony przeze mnie album okazuje się być bułgarskim tłoczeniem na licencji Phonograma, co nie znaczy, że ustępuje czymś od oryginału. Otóż tego typu tłoczenia w czasach komuny odznaczały się lepszą jakością niż np. polskie. Stąd też rodacy, jak tylko mieli okazję na wyjazd w tamte strony, kupowali takie płyty hurtem. A teraz możemy znaleźć je na aftermarkecie w stanie wręcz nietkniętym i za rozsądną cenę :)

Genesis - And Then There Were Three
Jak widać okładki albumów Genesis nie zawsze biły prostotą. W tym przypadku mamy Głębie kolorów w postacji zachodu słońca i do tego zabawy światłem i wydłużonym czasem ekspozycji :)
A oto mój drugi traf spod szyldu Genesis. Tym razem jest to oryginalne tłoczenie Phonogramu, bardziej też kojarzonego jako Charisma Records. Jest to wydanie jednopłytowe, ale w okładce "Gatefold" czyli składanej i przeznaczonej raczej dla dwóch płyt. Oczywiście wszystko jest w najlepszym porządku: album zmieścił się na jednym krążku, a w miejscu drugiego jest reklama wysyłkowa koszulek z logiem zespołu. Taka mała rzecz, a cieszy :) Co do utworów, ponownie trafimy jak w przypadku Abacab na bardzo progresywne brzmienia, np. w Down and OutDeep In The Motherlode, czy Scenes from a Night's Dream. Z drugiej strony dostajemy też spokojniejesze kompozycje, w których Phil pokazuje śpiewem, że nie tylko perkusja gra najbardziej w jego duszy. I usłyszymy to na pewno w Snowbound, Undertow, czy w bardzo znanym Follow You Follow Me.

Podsumowując, pod wpływem ilości okazów jakie nabyłem w trakcie jednego wydarzenia, stwierdzam, że takie giełdy są jednym z najlepszych sposobów na uzupełnienie swojej kolekcji w rozsądnych pieniądzach. Płyty są jakościowo w dobrym stanie, niektóre z nich są wręcz nietknięte. A za taki stan, niektórzy śpiewają sobie mega kwoty. Natomiast na giełdach trafiają się sprzedawcy, którzy mają tak wielkie zasoby w zanadrzu, że zejście z ceny na pewno nie zrujnuje ich budżetu, a mimo tego będą mieli profity na nowe krążki do kolekcji. Z tego co się dowiedziałem, praktycznie co każdy weekend trafia się giełda winyli w różnych miejscach Polski. Także każdego mniej, czy bardziej przekonanego Wyjadacza gorąco zachęcam do poszukiwań, bo naprawdę warto :) A następną moją okazją będzie giełda w ramach Vinyl Festival w Chorzowie.

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz







czwartek, 12 kwietnia 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #7

Witajcie ponownie w serii traktującej o szeroko rozumianym jazzie ! Obecny tydzień obfituje w bardzo słoneczne dni, a za czym idzie wzrastają nam chęci na różne aktywności. Ktoś wyskoczy na rower, drugi gdzieś pobiega, a trzeci się poleniwi pod chmurkami. Równie ciekawym pomysłem może okazać się spacer, żeby móc podziwiać budzącą się przyrodę lub posłuchać świergotu ptaszków. Dzisiejszy album również nawiązuje do tej aktywności, ale w nieco innej porze roku i miejscu. Moi drodzy, przedstawiam wam album Spacer brzegiem morza autorstwa zespołu instrumentalnego Tadeusza Prejznera.

Okładka oczywiście adekwatna do tytułu, ciekawe na której polskiej plaży zostało zrobione te zdjęcie :)

Jeśli ktoś zastanawia się w tym momencie nad przyczyną wyboru tego albumu, to służę z pomocą. Ostatnimi czasy wymieniałem korespondencję z wytwórnią GAD Records (tak, tej która wydała dwa albumy, o których ostatnio wspominałem na blogu) i przy tej okazji otrzymałem właśnie tą płytę. Z początku zastanawiałem się, czy przypadnie ona do moich preferencji jazzowych. Ale mój niepokój był zbyteczny, ponieważ trafiłem na solidny kawał polskiej muzyki sklasyfikowanej w gatunku easy listening. Dzisiaj mocno posłużę się książeczką albumową, do których to wytwórnia przykłada naprawdę dużą uwagę. Nawet laik jest w tanie po jej przeczytaniu uzyskać odpowiednią przed słuchaniem wiedzę o danej muzyce, co jest bardzo wielkim plusem.

Tadeusz Prejzner - wspaniały kompozytor, ale czy doceniony właściwie ?
Zacznijmy od twórcy kompozycji, które znadziemy na płycie. Prejzner uznawany jest za jednego z pionierów polskiego jazzu, ponieważ grywał go już w 1947 roku. Ale nie żył on jedynie samym jazzem. Skomponował on mnóstwo piosenek , form symfonicznych i współpracował on między innymi z Alibabkami, dla których stworzył utwór W rytmach Jamaica Ska. Aż dziw, że nie został on doceniony i zauważony przez większe grono słuchaczy. Album o którym dzisaj piszę, jest jego jedynym wydawnictwem na czarnym krążku. Poza tym, reszta jego dorobku muzycznego nie dojrzała światła dziennego, albo czeka lepsze czasy :)

Łatwe słuchanie, a jazz
Tak jak wcześniej wsponiłałem, album ten opiera się gatunkowo, nie tylko na jazzie. Otóż rozchodzi się o gatunek Easy Listening, który czerpie po trochu z inych gatunków muzycznych. Charakteryzuje się optymistyczną i chwytliwą melodią z elementami tanecznymi, a także prostymi tekstami. Co do elementów tanecznych, śmiało można powiedzieć, że utwory z płyty posiadają też nieco pierwiastka "bossa novy", który to usłyszymy w Twa tratwa, czy W nowym stylu. Tekstów tutaj nie uraczymy, natomiast dostajemy oprócz szerokiej gamy instrumentaliów piękny wokal w wykonaniu Ewy Wanat. Poza tym książeczka podpowiada nam również, że na płycie odnajdziemy eksperymenty spiritual jazzu w utworach Mchy i Trąd oraz melancholijne swingi w  Może by nad morze. W mojej opinii jazz, a dokładniej smooth jazz i inne jego odłamy, można śmiało wstawić pod wspólny mianownik z Easy Listeningiem, co w dużym stopniu potwierdzają kompozycje Tadeusza Prejznera.

Instrumentalia pełne improwizacji
Muzycy udzielający się w zespole Prejznera, wspominają czas nagrań jako intensywne doświadczenie. Nagrania nie były poprzedzane próbami, a muzycy zjawiali się w studiu, dostawali nuty i natychmiastowo przystępowali do dłuugich nagrań. Do nagrań kompozycji z albumu Prejzner zaprosił bardzo znanych polskich jazzmanów (chociaż ja z nich kojarzę tylko Tomasza Stańko):
- Włodzimierz Nahorny fl,as,p,org,voc,okaryna
- Tomasz Stańsko - tp 
- Janusz Muniak - ss, ts
- Janusz Siodrenko - g
- Bronisław Suchanek - db
- Janusz Stefański dr
Tak idealne połączenie znanych muzyków i wybitnego kompozytora musiało przerodzić się w naprawdę dobry kawał muzyki. I z każdym następnym utworem na tej płycie te przekonanie coraz mocniej się we mnie utwierdzało.

Czytając dalej książeczkę, okazuje się, że Spacer brzegiem morza był bardzo udanym pomysłem kompozytora. Doczekał się on dotłoczeń, a cztery utwory wybrano na oddzielne single. Jednakże autor nie odczuwał tak mocnej satysfakcji ze swojego przedsięwzięcia:
"Graliśmy zwykle nasze własne utwory - Włodka, Tomka Stańko, Ptaszyna-Wróblewskiego i moje, czyli tzw. polski jazz, co dziś oceniam jako błąd, bo w tym zakresie nigdy nie osiągnęliśmy znaczącego sukcesu."
Jest to podejście zdecydowanie krytyczne i myślę, że gdyby Tadeusz Prejzner zobaczył wydanie swojego albumu w wersji CD oraz ile osób zafascynowanych jest jego dorobkiem muzycznym, na pewno zmieniłby diametralnie zdanie na ten temat. Niestety, nie ma już go z nami od 8 lat i jedyne, co pozostaje nam zrobić, to dalej przypominać następnym pokoleniom, o tym jak wielkim krokiem milowym dla polskiego jazzu był własnie ten kompozytor.

Wasz
Muzyczny Wyjadacz. 
 








poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Ucieczka w nieznane czyli Journey - "Escape"

Witajcie moi drodzy ! Słońce tak niemiłosiernie grzeje na zewnątrz, że aż grzech byłoby z niego nie skorzystać. Po udanym weekendzie, można śmiało wracać do zamieszczania nowych wpisów na blogu. Może się powtórzę, ale wybór bohatera na serię niejazzową zawsze jest dla mnie takim solidnym (niekoniecznie ciężkim) orzechem do zgryzienia. Ale zawsze przytrafia się jakiś impuls, myśl, która stwierdza, że w danym tygodniu dana muzyka najbardziej mi utkwiła w głowie. Albo inaczej, wywołała we mnie bardzo pozytywne odczucia, bądź nakręciła do działania. I tym razem na faworyta wyłonił się album "Escape" amerykańskiego zespołu Journey.

Chłopaki z Journey mieli "fioła" na punkcie egipskich motywów. Na prawie każdej okładce mamy skarabeusza pod różnymi postaciami, tutaj jako statek kosmiczny.

Jest to siódmy z kolei album tego zespołu, co wcale nie znaczy, że jest to siódma woda po kisielu :) Z albumu na album chłopaki naprawdę zaskakiwali i zaskakują swoich słuchaczy coraz to wymyślniejszymi tekstami i solówkami. To, co najbardziej urzekło mnie w tym albumie, to płynący z niego "Power". Chodzi o jednorodne sklasyfikowanie ich muzyki. Ktoś może stwierdzić" A przecież to po prostu rock !". Ale po głębszym zastanowieniu miałem odczucie, że jednak mamy tu dużą dozę progresywu, która właśnie najbardziej chwyta w ich utworach i ciągnie niczym skarabeusz z okłądki na podróż w bardzo nieznane, ale ciekawe zakątki rocka. Z drugiej strony, nie zaliczymy tego do hard rocka, chociaż niektóre kawałki mocno się o niego ocieraja. Przechodząc do meritum, każdy na pewno wynajdzie w tym, czy innych albumach Journey coś, co wyróżnia ich od innych albumów tamtego okresu.

Trochę ciężko jest się do tego przyznać, ale na ten album nakierował mnie krążek z najlepszymi hitami zespołu. Resztę roboty dopełnił oczywiście YouTube. Później okazało się, że pewna część utwórów z tamtej składanki, znajduje się właśnie w Escape. Ale oczywiście inne utwory też są niczego sobie. Na przykład Mother, Father gdzie wokalista daje popis swoich umiejętności poprzez tekst, który w zwrotkach nadaje dramatycznego biegu, a następnie w refrenach trafiamy na piękny wystrzał radości. Do tego muzyka, którą okrasza dość chararkterystyczny (ale w rockowych kawałkach traktowany po macoszemu) fortepian plus solowy chórek na końcu. Istna bomba dla uszu :) Aż ciężko jest to opisać własnymi słowami, ponieważ w trakcie słuchania dzieje się tyle rzeczy, że aż ciężko nadążyć z wyłapywaniem.

Jest jeszcze pewna rzecz która przykuła moją uwagę: gitara akustyczna. W sumie to żadne wielkie odkrycie - w końcu mamy zespół rockowy. Ale w utworach na tym albumie (chociaż na innych również), partia gitary akustycznej udziela się pomimo zagłuszania jej przez inne instrumenty i wokal. Wprawne ucho ją wyczuwa i przy okazji może czerpać większą radość ze słuchania, zwłaszcza, że gdzieś pod koniec ta gitara zawsze wybrzmi w utworze swoje niekoniecznie pierwsze skrzypce.

Myślę, że ten i inne albumy grupy Journey na pewno niejednemu z was przewinęły się przez uszy, albo może dopiero to zrobią. Ich utwory wciągnęły mnie niczym egipskie piaski od pierwszych taktów. A jak wiadomo, im więcej taktów tym głębiej. I w końcu piaski nas zassają do środka i następnie niczym refren w ich utworach wybijemy się niczym strzała. Takich oraz innych przygód muzycznych życzę Wam wszystkim na ten nowy tydzień :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.


środa, 4 kwietnia 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste #6

Witajcie kochani w następnej, bo już szóstej odsłonie serii jazzowej ! Po ostatnim artykule w afroamerykańskich klimatach lat 70-tych powracamy tym razem do bardzo melodycznej i tanecznej Europy w stylu lat 30-tych. Ostatnimi czasy odniosłem wrażenie, że za długo siedzę w klimatach free jazzu i innych jego nowoczesnych odłamach. A starsze jego korzenie gdzieś poszły nieco bokiem i stąd chyba ta odmiana. Jednym z bodźców był zdecydowanie dzisiejszy bohater wpisu, który na dodatek jest z Polski. Mam zaszczyt przedstawić wam dzisiaj album  Noc w wielkim mieście Jazz Bandu Młynarskiego i Maseckiego.

Ciekawy pomysł na okładkę, proste tło i dość odważna wizja artystyczna duetu. Jak to mawiają, w kupie siła :)
Jest to dość świeża płyta na naszym rodzimym rynku muzycznym, bowiem jej premiera wypadła w listopadzie poprzedniego roku. Co ciekawe, nadal utrzymuje się na Liście Przebojów Radiowej Trójki, co oznacza, że słuchacze odebrali muzyczne wojaże tego duetu za bardzo pozytywne. I przy okazji ja znalazłem się w tym gronie, kiedy to jedna z moich czytelniczek ( dzięki Marta :) ) nakierowała mnie właśnie na jeden z ich utworów, co wywołało moje spore zainteresowanie tematem, stwierdzając, że nadaje się idealnie do mojej serii.

Teksty w utworach
Duet Młynarski & Masecki odwalił w tej kwestii kawał świetnej roboty. W utworach na ich albumie odnajdziemy teksty, które w tamtych latach królowały na wielu potańcówkach (i nie tylko). Najczęściej były one komponowane pod popularny wtedy styl taneczny, czyli Foxtrot. A do tego te teksty, które tak bardzo wchodzą w głowę, że po chwili człowiek chce je wyśpiewać samemu i pochwycić kogoś do tańca :) Jesli chodzi o wykonanwców z których duet czerpał, swoimi utworami brylowali na ówczesnej scenie muzycznej, a teraz ponownie ich twórczość wychodzi na światło dzienne. Co okazało się bardzo dobrym pomysłem w obliczu współczesnego "zobojętnienia" co do sposobu tworzenia nowej muzyki.

Instrumentalia
W albumie mamy szeroki przekrój instrumentów, jakie duet zastosował w swoich utworach. Podstawowy fortepian i perkusję ubogacają między innymi: wszelkiej maści trąbki, saksofony i inne instrumenty dęte. I do tego ich dźwięk, który celowo jest tak zmasterowany, aby jak najmocniej odwzorowywał klimat tamtych lat. W niektórych utworach partia instrumentalna wpada w taki wir improwizacyjny, że wprowadza słuchacza w poczucie lekko psychodelicznego kawałka. A prościej ujmując, miałem uczucie niczym trafienie na zacięcie płyty gramofonowej :) Oczywiście, nie było to pewnie celowe zamierzenie duetu, ale na pewno ubogaciło nieco ich dane nagranie.

Czy to swing, a może jednak foxtrot ?
Dobre pytanie. Gdybym nie zagłębił się w poszukiwania rodowodu tekstów, diagnoza byłaby szybka i jednoznaczna. Ale jeszcze jest druga strona medalu i należałoby ją mocno podkreślić. Sięgając po moje kompendium jazzowe, a dokładniej autorstwa Joachima Ernsta Berendta, przy haśle Swing trafiłem na takie stwierdzenie:
"Nie każdy jazz, który swinguje, musi być Swingiem. Aby uniknąć nieporozumień, Swing jako styl będziemy pisać dużą literą, podczas gdy małą literą - swing oznaczający element rytmiczny."
Jeden cytat a jak dużo wyjaśnia. Foxtrot jako taniec w dużym stopniu opiera się na swingu i przede wszystkim - na czterech taktach. Stąd też te obydwa zagadnienia śmiało możemy zaliczyć pod wspólny mianownik :) A co do sfery jazzowej, jesteśmy w stanie wyodbrębnić pewne cechy dla Swingu spod dużej litery. I zdecydowanie będzie to szeroki wachlarz instrumentów, w stylu Big-Bandowym.

Muszę przyznać że ta płyta bardzo mnie zaskoczyła pod paroma aspektami. Pierwszy to na pewno comeback do lat 30-tych, zważywszy na to, że mój pierwszy swing z tego typu muzyką nastąpił w momencie, gdy grałem w pierwszą i drugą część Mafii (oj, tak, Django Reinhardt najbardziej mi wtedy zakręcił w głowie). Druga rzecz - pomimo całkowicie innego kierunku we współczesnej muzyce, jazz jednak ma swoje wierne grono odbiorców. Inaczej ta płyta nie miałąby prawa bytu na listach przebojów. A po trzecie, niech ktoś trochę obniży cenę wydania czarnopłytowego - gwarantuję, że grono odbiorców jeszcze bardziej się powiększy :) Takim oto akcentem pozdrawiam was w ten gorący, wiosenny dzień i życzę udanego tygodnia.

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz






poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Warsztatowe zmagania gramofonowe - TechWyjadacz #2

Witajcie moi drodzy w ten dość zimnawy,  ale słoneczny lany poniedziałek!  Ze względu na święta zrzuciłem nieco z obrotów i tym razem postanowiłem wstawić na blogu wpis,  ale niekoniecznie na temat muzyki.  Zważywszy na to,  że już pierwszy wpis o tematyce stricte technicznej pojawił się trochę czasu temu,  stąd ten ma numerek drugi.  A postaram się w nim opisać co nieco moje próby naprawy gramofonu GS-464.

Z poczatku problem wydawał się być błahy: gramek nie trzymał właściwych obrotów,  raz rzęził jakby wstał lewą nogą,  po czym znów chodził jak marzenie. Niestety, taka usterka była dość uciążliwa, więc postanowiłem zabrać się do jej usunięcia. Chociaż nie wziąłem pod uwagę tego, że jestem nieco zielony w tych tematach, stąd po drodze natrafiłem na parę niespodzianek ... i chyba ta naprawa jeszcze nieco potrwa.

Czytając zasoby internetu i mądrości znawców techniki wyszło że albo kondensatory na płytce są już do niczego, albo trzeba będzie wymienić fotorezystory. Podłapałem więc pierwszą opcję, kupiłem nowe, podmieniłem, gdzie tylko była możliwość. Niestety nie pomogło. Wręcz przeciwnie - silnik napędzający talerz jeszcze wolniej chodził. Przy okazji wylutowywania, moja lutownica narobiła szkód w płytce i trzeba było się ratować prowizorkami :) Koniec końców wróciłem do stanu pierwotnego, czyli starych kondesatorów.

Rozbebeszony pacjent na stole majsterkowicza :) Niby prosta konstrukcja ale dla mnie to jest nadal niezła zagwozdka.

To właśnie jedna z prowizorek przy lutowaniu. Inaczej byłoby przerwanie obwodu i większy problem :)

Teraz nasuwa się pytanie co dalej ? Wróciłem do stanu pierwotnego, choć przy okazji coś się stało z przyciskiem startu. Prawidłowo, gramofon powinien normalnie działać samodzielnie po jego wciśnięciu.... lecz bez dalszego jego przytrzymywania. Tutaj akurat nie umiem dojść do ładu.

Tutaj jeszcze rzut oka na cały układ sterowania, z moimi genialnymi lutami :)
Jeśli chodzi o fotorezystory. Nie jest to spory wydatek, ale zauważyłem w trakcie moich rozkmin, że niekoniecznie one mogą powodować takie anomalie w obrotach gramofonu. Musimy jeszcze dodać do tego moje mniej lub bardziej skuteczne ingerencje, które nie wiem czy czegoś dodatkowego nie napsuły w elektronice.

Podsumowując moje zmagania, wpadłem na pewien pomysł. Myślę o znalezieniu podobnego gramofonu na częśći, tak żeby przełożyć z niego całą płytkę. Ostatnio zaopatrzyłem się już w nieco lepszą lutownicę i resztę przydatych gratów, więc sądzę, że taki zabieg powinien ożywić starą, lecz poczciwą konstrukcję Unitry. Jak tylko czas i chęci pozwolą, przedstawię wam dalsze losy moich napraw serwisowych. Mam nadzieję, że będą to tylko same dobre wieści :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.




środa, 28 marca 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #5

Witajcie w piątym wydaniu serii jazzowej!  Moje ostatnie poszukiwania w czeskich wykonawcach jazzowych pogłębiły moje zainteresowania co do połączenia jazzu z innymi gatunkami muzycznymi. Ostatnim razem,  przy czechosłowackiej radiowej orkiestrze jazzowej był to jazz z big-bandem.  Natomiast jest też wiele innych wykonawców gdzie możemy trafić na równie ciekawe połączenia i chciałbym jednemu z nich ten dzisiejszy wpis poświęcić.  Moi drodzy,  przedstawiam wam dzisiaj album Headhunters Herbiego Hancocka.

Bardzo pomysłowa i kultowa okładka, odzwierciedlająca po części muzykę, jakiej uświadczymy na albumie
Jeszcze do niedawna, moja wiedza o tym wykonawcy była znikoma. Przeglądając kiedyś książki w księgarni, trafiłem na jego biografię ( którą przedstawiłem nawet w jednym z moich wpisów). I jakby tego nie tłumacząc, urzekła mnie historia tego muzyka. Oczywiście nie samą historią człowiek żyje, stąd też zaczałem od razu próbkować sobie jego dyskografię.

Headhunters  jest wyjątkowym dziełem Herbiego, ponieważ był to jego pierwszy album i do tego wydany pod szyldem Blue Notes, czyli największej wytwórni zrzeszającej muzyków jazzowych. W tamtych czasach młodzi muzycy mogli liczyć na nagranie tam swoich płyt. Nie mniej jednak, po spełnieniu pewnych warunków: na albumie mogła się pojawić tylko część ich utworów, reszta musiała być "zapchana" znanymi standardami jazzowymi. Wydawnictwo twierdziło, że dzięki temu album sprzeda się z właściwym dla nich zyskiem. W przypadku Herbiego historia potoczyła się inaczej. Za sprawą kilku rad swojego wuja, udało mu się podpisać kontrakt na album, a na dodatek wszystkie utwory mogły być jego autorskimi kompozycjami, nie wspominając o możliwości zachowania do nich praw autorskich.

Mając tak świetną szansę w zasięgu ręki, Herbie Hancock skomponował cały szereg ciekawych kompozycji jazzowych w bardzo specyficznym dla niego stylu. Najlepiej moze go rozjaśnić utwór Watermelon Man, gdzie pianista dał według mnie najlepszy popis swoich umiejętności. Inspiracją do tego utworu były jego lata dziecinne, kiedy to po ulicach Chicago przechodził regularnie facet sprzedający arbuzy. I to właście jego okrzyki "Aaaarrrrbuuuzzzyyy !" oraz reakcje osób na jego wołanie, stały się dla Herbiego idealnym pomysłem na linię rytmiczną i melodyczną utowru. Na początku dostajemy rytmiczne dźwięki różnej maści piszczałek, przeplatane charakterystyczną w całym albumie funkową linią basową. Następnie wchodzi świetna imrpowizacja na pianinie elektrycznym Fendera połączoną z grą saksofonu. Przy słuchaniu tego utworu od razu przypominają mi się partie pianisty Martina Kratochvila z opisywanego przeze mnie ostatnio zespołu Jazz Q.

Jeżeli chodzi o pozostałe utwory, one również pozostają zachowane w podobnym standardzie, czyli z początku mamy w miarę spokojne rytmy, które następnie okraszane są niczym sinusoida  improwizacjami na pianinie i saksofonie. W Headhunters mamy do czynienia z połaczeniem funkowych i bluesowych rytmów z jazzem. Jakby nie patrzac, takie połączenie wprowadza dużą werwę w kompozycjach, a zarazem pozwala słuchaczowi w pełni poczuć luz improwizacyjny, jaki wybrzmiewa w utworach. Jedno jest pewne: każdy kto twierdzi, że jazz nadaje się tylko do zaśnięcia, niech spróbuje tego chociaż przy jednym utworze z  Headhunters. Albo przy wcześniej wsponianej orkiestrze jazzowej. Gwarantuję, żę na pewno drugi raz, gdy będzie chciał coś takiego powiedzieć, to zmieni diametralnie zdanie :) 

Na dużą uwagę zasługuje też fakt, że w tym albumie Herbie wykorzystuje bardzo dużo elektroniki. Ktoś mógłby się zastanawoić, czy taka koncepcja nie niszczy standardowego podejścia do jazzu, tj tylko z podstawowymi instrumentami jak fortepan, trąbka, saksofon ? Otóż nie. Pamiętajmy , że w momencie wydania tego albumu, a było to w 1973 roku, rozwijał się już prężnie free jazz. Oprócz swoich zasad, czyli atonalności, czy braku zachowania sztywnej kompozycji, zaczęły upowszechniać się także nowe instrumenty, takie jak np. elektroniczne pianino. Dzięki temu, jazz zyskiwał i zyskuje całkiem nowego, dynamicznego i niepowtarzelnego brzmienia. A do tego, powoduje, że wielu muzyków zyskuje chęci na coraz to śmialsze i lepsze eksperymenty. Czego do dziś dzień możemy na scenie jazzowej uświadczyć i jak widać, jeszcze nikomu się to nie znudziło :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.




niedziela, 25 marca 2018

Chwytać szczęście bez paliwa i telewizji, z dala od rzeki - czyli "Get Lucky" Marka Knopflera


Witajcie ponownie w mojej serii o albumach Jazz-Free! W czasie weekendu każdy poszukuje jakiegoś zajęcia, aby odetchnąć sobie i odpocząć przed trudami nowego tygodnia. U mnie jest to właśnie ta seria weekendowa, która najbardziej wkręca mnie na właściwe obroty i angażuje szare komórki. A to właśnie za sprawą poszukiwania odpowiedniego bohatera na nowy wpis. Dzisiejszy album może dla większości z was okazać się trochę zbyt spokojny i trochę nudnawy, ale jest parę aspektów, które czynią go ciekawym i godnym posłuchania :) Drodzy moi, przedstawiam wam dzisiaj album Get Lucky  Marka Knopflera.

Jest to szósty album solowy wydany przez szefa Dire Straits w 2009 roku. Dlaczego akurat o tym albumie postanowiłem napisać ? Bardzo podoba mi się połączenie w nim kilku stylów, które przy okazji zgrały się na płycie w spójną całość.


Najbardziej zauważalnym stylem w Get Lucky  jest muzyka celtycka, jako jawne nawiązanie  twórcy do swoich lat dziecinnych. Udział w utworach dud, piszczałek, fletu, czy akordeonu nadaje świetny, folkowy klimat, przy którym człowiekowi od razu zachciewa się wystukiwać palcami rytm, bądź w jego ślady coś zatańczyć. Z tej sfery muzycznej najbardziej spodobał mi się utwór So far from the Clyde, w którym Mark zainspirował się złomowiskiem staków z dala od rzeki Clyde, na której kiedyś działała prężnie stocznia. Produkowane były w niej statki najwyższej jakości, co  doceniało wówczas wiele krajów na całym świecie i korzystało prężnie z jej produktów. Niestety, produkcja dobiegła już końca i część z nich odeszła na trochę niesłuszną emeryturę w postaci sterty złomu.

Następnym stylem przeplatającym się dość "gościnnie" w albumie, jest blues. Określiłem to mianem gościnnym, bo jedynie w You can't beat the house możemy go usłyszeć. Jeśli chodzi o ten utwór , inspiracja prawdopodobnie ma swoje korzenie w zamiłowaniu Knopflera do twórczości Boba Dylana. Niejednokrotnie w wywiadach twierdził, że bardzo marzyła mu się jego kariera. To marzenie się ziściło, ponieważ obydwaj Panowie nagrali ze sobą wspólny album.

Trzecim stylem, a bardziej akcentem dostrzegalnym w tym albumie, są zagrywki gitarowe zakrawające o stare dobre czasy działalności w Dire Straits. Najbardziej trafnym tego stwierdzenia jest utwór Remembrance Day. Wielu krytyków i recenzentów porównuje go do kawałka  Brothers in Arms właśnie poprzez podobieństwo w zagrywkach jakie Knopfler postanowił tam zastosować. Remembrance Day opowiada o osobach poległych w czasie różnych konfliktów zbrojnych, a które to upamiętnione zostały w Anglii w postaci "Dnia Pamięci" obchodzonego  11 listopada.

Jak widać, połączenie tych stylów poskutkowało wydaniem bardzo ciekawej płyty. Ale jest jeszcze jedna kwestia która ma w tym swoje przysłowiowe trzy grosze. Chodzi o tkankę liryczną utworów, do której Knopfler przywiązuje bardzo dużą uwagę w każdym swoim albumie. Niejednokrotnie inspiracja na piosenkę przychodzi mu pod wpływem nawet najdrobniejszej sytuacji, jaka trafia mu się w życiu. Dobrym przykładem może być utwór w rytmie walca pod tytułem Monteleone, gdzie pomysłem na jej napisanie była korespondencja wymieniana z gościem o właśnie takim nazwisku, który tworzył dla niego gitarę lutniczą w stylu "archtop". Dla nas może to mało istotny powód na napisanie piosenki, dla niego okazał się być idealny , chociażby dla uwiecznienia kunsztu, jakim wykazywał się ten lutnik.

 Historie związane z tym i innymi albumami Marka Knopflera nie byłyby mi tak bliskie gdyby nie jedna pozycja książkowa, którą nabyłem dość dawno temu. A dokładniej biografia wydana przez Lesława Halińskiego z 2013 roku, która jest może lekko przedawniona, ale okazuje się być bardzo wyczerpującym wszelkie wątki kompendium o działalności Marka zarówno w Dire Straits jak i solowej. Podsumowując, polecam album Get Lucky wszystkim, którzy lubią zdecydowanie folk, ale nie tylko. Co do fanów Dire Straits, mogą się lekko rozczarować tym i innymi albumami solowymi Knopflera. Nie mniej jednak, zawsze trzeba obrać poprawkę na to, że nawet tak wybitny artysta tworzący tak energiczne i dynamiczne przeboje, w pewnym momencie potrzebuje swojego rodzaju "ucieczki" w bardziej spokojne rytmy. To samo przecież możemy zauważyć w przypadku Davida Gilmoura, którego darzę dużą szacunkiem jako muzyka. Jego solowe albumy najlepiej przedstawiały podobną zależność, a mimo tego większość fanów Pink Floyd nadal mu dopinguje i dzieli dużą sympatią wydawane przez niego utwory. 

Ale najlepiej będzie jak sami posłuchacie i ocenicie , czy taka zależność jest zauważalna. A tymczasem życzę wam udanego nowego tygodnia i niech moc muzyki będzie z wami :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.

środa, 21 marca 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #4


Witajcie ponownie, w czwartej już odsłonie serii jazzowej ! Jak zawsze z polotem świeżości i pierwiastkiem odkrywczości. W tym tygodniu miałem niemały dylemat co do wyboru bohatera tej części, bo w planach był pewien album z mojej biblioteczki. Jednakże nie bardzo podchodzi mi jego formuła, a dokładniej gatunek jazzu, jaki tam dominuje. Ale gdy tylko przybędzie we mnie więcej chęci i czasu, na pewno nie odpuszczę sobie możliwości wyrażenia o nim kilku zdań.

Co w takim układzie wybrałem ? Pamiętacie może ostatni album który opisywałem, czyli Pozorovatelna  od Jazz Q ? Otóż tym tropem zawędrowałem na wytwórnię GAD Records, która zajmuje się wydawaniem reedycji albumów jazzowych (ale też bluesowych, funkowych, etc.)  zespołów, o których słuch już dawno zaginął. A zdecydowanie pamięć o nich należy ponownie wzniecać, bo są tego naprawdę warte. Dodtakowo, moja uległość do czeskich twórców znowu sięgnęła górą i skłoniłem swoje wyjadaczowe zmysły w tym właśnie kierunku.

W taki sposób w moje ręce , oprócz Pozorovatelnej trafił album Orkiestry Jazzowej Czechosłowackiego Radia o  nazwie Jazz ze studia "A". Jest to album z 1976 roku, na którym wydana została dokumentacja brzmienia tej orkiestry w wydaniu koncertowym. Wprawnym uchem można usłyszeć, że utwory te nie są czyste jazzowo, co jest ich wielkim atutem. Bowiem spotykamy się w nich również z klimatami big-beat'u oraz big-band'u, co bardzo wzbudziło moją ciekawość. Na pierwszy rzut oka, ciężko wyobrazić sobie takie połączenie. Ale po dłuższej chwili namysłu stwierdziłem że te dwa, a nawet trzy gatunki naprawdę mogą mieć ze sobą dużo wspólnego. 
A tutaj wersja winylowa, którą z miłą chęcią bym przygarnął :)

Na albumie dołączona jest naklejka z krótkim opisem.
Ciekawy pomysł, ale kiedyś trzeba zdjąć folię :)
W każdym z nich zachowana jest harmonia i rytmika, wszystko brzmi niczym szwajcarski zegarek nakręcony w bardzo dynamicznym rytmie. I w ten cały uporządkowany wir wrzucamy splendor improwizacyjny trąbek, pianina elektrycznego i innych instrumentów. No i voila: mamy bardzo ciekawą fuzję muzyczną. Oczywiście część utworów jest w mocniejszym procencie oparta na big-bandowym graniu (Tuturila, Hvezdy severu), a część z nich bardziej zakrawa o mocne, funkowe tematy (Stare Koreni, Ohniva reka). Uważam, że taka "biegunowość" powoduje w trakcie słuchania albumu gwarancję braku nudy po dłuższym jego przesłuchaniu . A tak mogłoby nastąpić w przypadku bazowania na jednym, niezmiennym schemacie muzycznym. Na szczęście, całe grono muzyków jazzowych, które wystąpiło na tym albumie, zadbało o to, aby ten schemat był ciągle zmienny i ciekawy.

Nie wiem czy kiedyś o tym mówiłem, ale jestem poniekąd konserwatystą muzycznym. Chodzi tu głównie o styl jazzu zastosowany w albumie. W latach 70. do łask zaczynał już wchodzić free jazz ze swoim brakiem harmonii i atonalnością. Ale w Jazz ze studia "A" wykonawcy postawili na powrót do korzeni, czyli standardowych tematów, taktów i sprawdzonych schematów improwizacyjnych . W związku z tym, słuchacz jest w stanie przewidzieć czego się spodziewać po danej kompozycji ( co bardzo mi odpowiada w jazzie), a nie jak w nowszych odmianach gatunku, tej pewności w ogóle nie posiada. Jedni uznają to za zaletę, a inni uznają to za wadę. Ale wiadomo, co człowiek to inne gusta muzyczne.

Komu mogę polecić Czechosłowacką Orkiestrę Jazzową ? Myślę, że pierwszorzędnie osobom, które lubują w eksperymentach muzycznych. Chodzi o połączenie big-bandu z jazzem, które okazuje się być bardzo wybuchową mieszanką i niejednego słuchacza może wprawić w pozytywne rzecz jasna zaskoczenie. A przy okazji słuchania, rytmika jaka wybrzmiewa z ich utworów, nakręca świetnie człowieka i pozwala osiągnąć pełny chillout. Bardzo cieszę się, że istnieje wytwórnia płytowa, która podjęła się tak tytanicznej pracy, aby odświeżać i ocalać od zapomnienia takie właśnie albumy. Dzięki nim pamięć o nich na pewno nigdy nie zaginie, a słuchacze na pewno ten wysiłek docenią.

Wasz
Muzyczny Wyjadacz.


poniedziałek, 19 marca 2018

Naukowiec o zielonych oczach ze znakiem ostrzegawczym - czyli Coldplay "Rush Of Blood To The Head"


Witajcie ponownie !

Ach , jak ten czas szybko leci. Kolejny koniec weekendu, kolejne nowe rzeczy i sprawy do załatwienia. I pośród nich napisanie kolejnego artykułu. Tylko pytanie jakiego ? W końcu mamy taki ogrom gatunków i wykonawców, że wybór okazuje się znowu być niełatwy. Ale z pomocą tym razem przychodzi mi moja biblioteczka płytowa. Na razie dosyć skromna, ale zdecydowanie wyrażająca moje gusta muzyczne na przełomie paru ostatnich lat.  A jak wiadomo , o rzeczach ulubionych pisze się zdecydowanie łatwiej i przyjemniej. Chociaż co jakiś czas należy sobie podnosić poprzeczkę, tak dla urozmaicenia życia :-) .

Chwila poszukiwań i voila! Trafiłem na album którego dawno nie słuchałem, a stwierdziłem, że warto go odkurzyć, a przy okazji opisać. Tym strzałem okazał się zespół Coldplay, i ich płyta o przeszywającym i intrygującym tytule Rush Of Blood To The Head. Na myśl o tej płycie przychodzą mi wspomnienia związane ze studiami, długimi godzinami spędzanymi nad projektami, które przeplatywane były oczywiście też mnóstwem innej muzyki na spotify ( rzecz jasna w trybie studenckim, czyli darmowym :) ).

Coldplay zawsze mi imponował swoimi singlami, ale nigdy nie byłem w stanie sprecyzować, co tak faktycznie jest odpowiedzialne za ich wielki sukces w branży muzycznej. Teraz, słuchając po dłuższym czasie ponownie właśnie ten, a nie inny ich album, mogę śmiało stwierdzić, że po części jednak ich rozgryzłem.

W utworach Coldplay najważniejszym czynnikiem jest prostota. Nie uświadczymy tu skomplikowanych kompozycji, które w człowieku wymagają nie lada wysiłku interpretatorskiego. Wręcz przeciwnie. Spotkamy tu linię melodyczną opartą o proste schematy wygrywane w każdej partii instrumentów zwieńczone świetnym wokalem. Teksty też są przejrzyste i dobrze wkomponowują się w muzykę. Część utworów nacechowana jest dosyć melancholijnie, jednakże melancholia z nich płynąca, w świetny sposób przełamywana jest zagrywkami fortepianowymi. Powoduje to w słuchaczu pozytywne odczucia, takie jak  na przykład w trakcie słuchania In My Place czy Clocks. Nie bez powodu wymieniłem te dwa utwory, bowiem one , na czele z Warning Sign wiodą największy prym. Pozostałe utwory również niczym nie ustępują i tworzą właściwy dla albumu całokształt.


Rush Of Blood To The Head  to zdecydowanie propozycja dla osób, które mają może dość słuchania w kółko tej samej muzyki, i nie chodzi tutaj o jazz, albo inne nudziarstwa (no bo wiadomo, gusta mamy rózne różniste). W trakcie słuchania możemy poczuć zadumę, porozmyślać co nieco o pewnych sprawach, a z drugiej strony nakręcić się pozytywnie i złapać iskierkę nadziei na lepszy obrót spraw. Tych bardziej i mniej nas nurtujących. Czego wam i sobie bardzo życzę !



Wasz

Muzyczny Wyjadacz.