wtorek, 5 czerwca 2018

Rożne oblicza miłości w utworach muzycznych

Cześć wszystkim !
Witajcie po następnej dość długiej przerwie, która spowodowała, że mogłem przemyśleć sprawy bieżące i podjąć pewne plany. Jeśli chodzi o wpisy, będą pojawiały się nieco rzadziej, ale na pewno pod względem merytorycznym powinny zaspokoić nawet najwybredniejszego czytelnika :) A teraz słowem wstępu wprowadzę was w dzisiejszy temat. Ktoś może sobie pomyśleć, że przecież miłość przewija się tak mocno w dzisiejszej muzyce, że chyba nikogo to już nie zdziwi. I ma tu rzecz jasna dużo racji. Lecz pomyślmy i popatrzmy na to z innej strony. A chociażby od takiej, że definicji miłości jest wiele i zgłębiając się w tkankę tekstową, jak również muzyczną utworów możemy zauważyć wiele ciekawych zależności. I na tym właśnie dzisiaj chciałbym się nieco skupić :) 

Jak wspomniałem wcześniej rodzajów miłości mamy wiele. Nie trzeba być profesorem, żeby zobaczyć że niektórzy ten temat traktują powierzchownie, a inni bardzo głęboko. Tak samo, każdy ma inne powody ku miłości do danej osoby (i niekoniecznie musi chodzić o nią, tylko np. jej majątek). A co jeśli ktoś danej osoby nie kocha, lecz ta druga niczym desperat myśli całkiem inaczej ? Może wiecie, może nie, ale ten temat podjął zespół The Police w utworze Every Breath You Take. Większość słuchaczy uznawało i uznaje nadal ją za największy Love Song wszech czasów. A prawda jest taka. że mamy tu do czynienia z opisem miłości z narzeczem patologii. Bo jak można opisać sytuację gdy facet na siłę chce mieć kobietę, podczas gdy ona tego nie chce ? Ciekawostką jest to, że Sting kiedyś na tyle się wpienił, że na którejś z konferencji prasowych zaczął tłumaczyć jej znaczenie. No miał chłop dobre intencje, ale chyba za bardzo ze swoim przekazem nie dotarł.

Następnym przykładem może być niekoniecznie jeden utwór, ale cała masa utworów nurtu New Romantic oraz ballad rockowych. Pierwszy rzut na taśmę - Ultravox i ich sztampowy utwór Dancing With Tears In my Eyes. Teledysk do tego utworu jest prosty, ale zarazem przedni. Historia po krótce jest taka: w mieście dochodzi do awarii elektrowni atomowej (temat brzmi znajomo, nieprawdaż :) ? ), mąż szybko wraca do żony. mówi jej, że zaraz nastąpi katastrofa. A oni na to wszystko chowają się pod kołdrą i stwierdzają, że zginą w swoich objęciach. No cóż można rzec, miłość ma różowe okulary no i ci bohaterowie też chyba takowe mieli, no bo zamiast myśleć o jakimś lepszym schronieniu to woleli odpuścić i przyjąć na klatę wybuch atomowy. 

Jeśli chodzi o ballady rockowe to tutaj nachodzi mi na myśl najbardziej Whitesnake i ich popularny kawałek Is This Love. Tutaj trzeba jednocześnie przeanalizować i tekst i teledysk. wokalista śpiewa w refrenie: czy to jest miłość ? Tak , to musi być miłość. I tak w kółko Macieju. Do tego patrzysz się na zmysłowo ubraną kobietę, która lata po pustym mieszkaniu i cię prowadzi paluszkiem wiadomo gdzie, wiadomo po co :D Tak jak mówię, każdy ma inne spojrzenie na ten temat. Na szczęście muzyka rekompensuje to podejście i utwór można uznać za udany :)

Można by przytaczać jeszcze sporo przypadków, ale ja skłonię się jeszcze ku jednemu, polskiemu. Jest on ostatnio moim osobistym faworytem w tej tematyce. Niejednokrotnie każdy z nas go słuchał i wręcz miał go dość, gdy któraś stacja radiowa po raz n-ty go puszczała. Chodzi mi o Happysad, a zwłaszcza utwór Zanim pójdę. Tekst może i jest nieco trywialny, ale chyba ostatnio zrozumiałem jego głębszy sens:
Miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty. 
To też nie diabeł rogaty. 
Ani miłość kiedy jedno płacze 
a drugie po nim skacze. 
Miłość to żaden film w żadnym kinie 
ani róże ani całusy małe, duże. 
Ale miłość - kiedy jedno spada w dół,drugie ciągnie je ku górze.
Tutaj naprawdę nie trzeba niczego tłumaczyć. Można powiedzieć, że każda linijka tłumaczy następną. Taka wizja miłości powinna według mnie przyświecać każdemu, kto chce doświadczyć jej w prawdziwy sposób. Bez żadnej sztuczności, udawania i innych złych rzeczy. I tego właśnie wam i sobie samemu życzę :)

Wasz
Muzyczny Wyjadacz

środa, 23 maja 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #10

Witajcie moi drodzy czytelnicy !
Ten dziesiąty wpis z serii jazzowej miał ukazać się już dobre dwa tygodnie temu. Z jednej strony tłumaczyłem swoją absencję w pisaniu, a z drugiej nie miałem na tyle materiału, aby zrobić wpis z prawdziwego zdarzenia. Ale na szczęście przez ten czas nazbierało się parę tematów, które teraz chciałbym poruszyć o podzielić się z Wami :)

Przy okazji ostatniego wpisu wspominałem, że za niedługo zbliża się termin koncertu Jazz Q, a dokładniej 18. maja. Oczywiście, zjawiłem się na nim i naprawdę jestem pod wielkim wrażeniem próbki umiejętności, jakie pokazał dość wiekowy, ale młody duchem Pan Martin Kratochvil razem z pozostałymi członkami zespołu :) Koncert Jazz Q był koncertem inauguracyjnym Winyl Festiwal w Chorzowie i odbył się w dawnym kompleksie górniczym "Sztygarka". Naprawdę ciekawe miejsce, bardzo sprytnie zaaranżowane pod potrzeby wszelakich koncertów i imprez. Wnętrze pozostało w prawie pierwotnej formie z delikatnymi zmianami, aby nadać miejscu kameralności i klimatu.

Wracając do koncertu, naprawdę nie wiedziałem czego się spodziewać po grze zespołu. Moje ostatnie doświadczenie z jazzem na żywo sięga czasów liceum, kiedy to wybrałem się do Domu Kultury w Prudniku na koncert kwartetu jazzowego składającego się z osób uczących się na kierunku Jazz i Muzyka Estradowa w Nysie. Tam miałem okazję posłuchać najsłynniejszych standardów jazzowych i z koncertu wyszedłem bardzo pozytywnie nastawiony. Prawdopodobnie jest to spowodowane tym (zresztą sami to widzicie po moich innych wpisach), że w jazzie jednak lubię harmonię i zachowanie kompozycji. Przy Jazz Q, w którym dominuje free jazz, ciężko jest tych cech gatunku uświadczyć.

Próbując tak w telegraficznym skrócie ocenić występ powiem tak: słuchając dość często jedynie albumu Pozorovatelna, przyzwyczaiłem się bardzo do czystego, studyjnego dźwięku. Kiedy zespół zagrał to samo na żywo, miałem mieszane wrażenia co do odsłuchu. Natomiast w przypadku pozostałych zagranych kompozycji takiego problemu już nie miałem i bardzo mi się spodobało ich wykonanie. I to tak mocno, że w trakcie przerwy w koncercie kupiłem album Elegie (o którym chciałbym wam poopowiadać przy następnej okazji) i dorwałem Pana Kratochvila. Porozmawialiśmy chwilę na temat tych i innych utworów, a kiedy zacząłem mu schlebiać co do jego twórczości to zaśmiał się i dał mi autograf na płycie :) Naprawdę, bardzo pozytywny człowiek, w którym widać tak ogromny luz wewnętrzny, przekładający się na jego styl grania i życia.

Dość paskudna okładka utworzona przez Czechosłowacką wytwórnię Supraphon nie odzwierciedla kunsztu i finezji utworów zespołu Jazz Q, w których widać inspirację amerykańskimi wykonawcami jazzowymi. 

Kiedy słuchałem studyjnej wersji Elegie dostrzegłem, że utwory odbiegają nieco od tych zagranych na koncercie. I dopiero wtedy dostrzegłem właściwą wyższość wersji "na żywo" od albumowych :) Zespół decydując się na całkowicie odmienną improwizację instrumentalną uczynił koncert jeszcze bardziej atrakcyjniejszy dla słuchacza, który mógł dzięki temu poznać potencjał drzemiący w muzykach. Apropo potencjału, bardzo mi się podobało, że gitarzysta zespołu zagrał i zaśpiewał pod koniec dwa kawałki bluesowe, które okazały się być świetnym urozmaiceniem ciągu utworów stricte jazzowych. 

Podsumowując, gdybym miał cofnąć się w czasie, do momentu decyzji o pójściu na koncert, na pewno poraz drugi bym na niego poszedł i na pewno zachęciłbym przy okazji więcej osób, aby mogły doświadczyć wspaniałych emocji i przeżyć w trakcie słuchania gry zespołu Jazz Q. Także jeśli nadarzy się jeszcze taka okazja, a z tego co wiem to pomysłów Panu Kratochvilowi na nowe albumy nie brakuje, to polecam każdemu gorąco aby się wybrał posłuchać go na żywo i mógł doświadczyć jazzu z całkowicie innej perspektywy. Czego Wam i sobie życzę :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz

niedziela, 20 maja 2018

Majówkowy zawrót głowy

Moi drodzy !
Być może zdziwi was, że dopiero teraz zabieram się za publikację materiału sprzed około dwóch tygodni. Otóż ten czas był dla mnie dość intensywny pod wieloma względami i ciężko było mi poniższy artykuł ukończyć, a co dopiero pisać następne. Wiem, brzmi jak comeback, których na moim blogu było wiele, ale tym razem można to uznać za małą przerwę techniczną. Także zapraszam do lektury :)

Witajcie po dość długim, lecz owocnym weekendzie majowym!  Tak bardzo doceniałem piękno kwietniowej aury w moich ostatnich wpisach, że w maju postanowiła ona ponownie dopisać, co zapewniło mi świetny odpoczynek na łonie natury (i nie tylko).  Gorszy był już nieco powrót do rzeczywistości,  ale i ten nie okazał się taki zły. Bowiem do akcji wkroczyła ulubiona muzyka.  Oczywiście, ile ludzi,  tyle różnych rodzajów muzyki,  które nas dobrze nastawią do działania.  Ja będąc teraz w domu korzystałem oczywiście z mojego nowego gramofonu i głównie nowych albumów,  które dorwałem na ostatniej giełdzie.  Wierzcie mi albo nie,  ale kiedy wpadam w wir słuchania,  to słucham płyt nawet późną nocą.  Oczywiście na skręconej do minimum głośności,  co powoduje że czasem słyszę więcej szumów wzmacniacza niż odtwarzanej muzyki.  Ale oczywiście takie mankamenty nie są dla mnie jakąś wielką przeszkodą.

Nawiązując do powrotu do pracy,  nie miałem za bardzo pomysłu czego najlepiej posłuchać na podładowanie "bateryjek". Z pomocą oczywiście przyszła opcja autoodtwarzania na YT,  która zaprowadziła mnie po raz n-ty na duet Taconafide.  Tak,  ten,  który wywołuje teraz wśród znawców muzyki wielkie tsunami po jednej stronie pozytywnych komentarzy,  a po drugiej mega hejtu.  

Dość prosta, a zarazem wymowna okładka jest dobrą zajawką dla potencjalnego słuchacza :)
Dobrze wiecie,  że rap nie jest zbyt bliskim mi gatunkiem muzyki,  ale o dziwo twórczość Quebonafide oraz Taco Hemingwaya bardzo mnie urzekła w trakcie studiów. Teraz słuchając ich po długiej przerwie mogę śmiało stwierdzić,  że eksperyment w postaci albumu Soma 0,5 mg można uznać za udany.  Teksty mogą się wydawać trochę banalne,  lecz są one nietuzinkowe.  Bo umówmy się - śpiewanie o ekodieslu,  kartach Visa,  a zwłaszcza kryptowalutach nie jest raczej przez raperów popularne. Ba, może jest nawet uznawane jako szaleństwo.  Ale w tym całym szaleństwie duet właśnie wygrywa. Następna sprawa -  w każdym utworze mamy kooperację z innymi twórcami, m.in. Dawidem Podsiadło,  Kękę etc.  Dzięki temu utwory zyskują jeszcze ciekawszy look i ściągają większe grono potencjalnych odbiorców. Kolejna sprawa - teledyski. Taco i Quebo mają naprawdę ciekawe utwory w swoich dorobkach albumowych. Nie mniej jednak ich teledyski już niekoniecznie odzwierciedlają potencjał konkretnych utworów. Natomiast w przypadku projektu Taconafide chłopaki pokazali kunszt i wielką pomysłowość co do oprawy filmowej utworów z albumu. Jest merytorycznie, jest duża szczegółowość nawiązująca właściwie do każdego utworu, co bardzo widza wciąga i przykuwa. Moim osobistym faworytem jest tutaj kawałek Kryptowaluty, gdzie cały teledysk umiejscowiony został w różnych miejscach kojarzących się przeciętnemu Kowalskiemu z wyższymi sferami. A dzięki Bitcoinowi trzymanemu pod materacem ma potencjalną szansę w takich sferach się obracać i nie przetraciłby całej kasy na ciuchy bo jej nie ma fizycznie w portfelu :) Zresztą, najlepiej jest sobie samemu to pooglądać i posłuchać , a wtedy wnioski same najlepiej się wysuną.

Podsumowując, nie chciałem się skupiać tutaj na recenzji albumu Soma 0,5 mg. Bardziej zależało mi na wskazaniu zalet tego albumu wobec często niepopartego zdrowym rozsądkiem hejtu. Bo oczywiście łatwo jest kogoś krytykować i wskazywać od wariatów, ale ciężej jest samemu dojść do pewnego celu w życiu i go w 100% zrealizować. Oczywiście utwory duetu Taconafide nie są dziełem idealnym, są pewne rzeczy nad którymi należałoby się zastanowić i solidnie popracować. Ale sam fakt podjęcia się tak nowego dla polskich sfer muzycznych projektu zasługuje na duży szacunek i podziw. Bowiem przeciera on nową ścieżkę dla pozostałych wykonawców i może być dla nich dobrym kierunkowskazem na rozwój polskiego rapu. Czego oczywiście każdemu wykonawcy życzę i oby więcej takich nowych projektów w naszym kraju powstawało :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.

wtorek, 24 kwietnia 2018

Jazz? Tak, to oczywiste ! #9

Cześć wszystkim! 
Dzisiejszy wpis będzie nieco inny pod względem formy.  Mógłbym to tłumaczyć tym,  że trafiłem na martwy punkt w swoich poszukiwaniach.  Ale wcale tak nie jest.  Możliwe,  że za bardzo skupiałem się na konkretnych wykonawcach bądź albumach.  I wtedy gdy czułem,  że mam o nich wystarczający zapas na zrobienie dobrego wpisu.  W początkowym okresie takie podejście było skuteczne.  Ale zaczęły następować tygodnie muzycznej poduchy,  gdzie poszukiwania jazzowe były dość ciężkie,  albo wykonawcy czy utwory na którą natrafiłem nie były wystarczającą inspiracją do pisania.  Ale patrząc teraz z perspektywy czasu myślę,  że raz na jakiś czas można na to zaradzić w inny sposób,  chociażby opisując pewne skrawki i przemyślenia z danego tygodnia na temat jazzu i nie tylko.  A summa summarum może wyjść też ciekawy wpis.  

Teraz myślami sięgnę do odwiedzonej przeze mnie giełdy.  Wbrew pozorom, było tam mnóstwo winyli z kategorii jazzowej.  Ale kiedy próbowałem się na jakiś z nich  zdecydować,  wolałem odpuścić temat.  A było z czego wybierać : reaktywowana teraz legendarna seria płyt Polish Jazz z Komedą na czele,  ale również o dziwo,  norweski jazz!  I co do niego,  moja ciekawość sięgnęła zenitu :) Po głębszych poszukiwaniach wyszło że wykonawcą jest duet Stokstad/Jensen Traditional Band z Lailą Dalseth grający jazz z odłamu Dixieland.  Bardzo specyficzne brzmienie,  nawiązujące do tradycji nowoorleańskich i ubogacone europejskimi standardami.  Jednakże w obliczu młodszych odmian jazzu, może się po dłuższym czasie znudzić. Natomiast plusem jest to,  że do dziś możemy jeszcze tego rodzaju muzyki posłuchać i że całkiem nie odeszła do lamusa.
Ciekawa kolażowa okładka, na której znalazło się banjo, tak charakterystyczny instrument dla stylu Dixieland.
Od początku moich poszukiwań w jazzie zaskakiwało mnie i nadal zaskakuje jak dużo nowych wykonawców wydaje dość sukcesywnie swoje debiutanckie (i nie tylko) albumy. A najlepiej można to zauważyć w trakcie niedzielnych audycji "Trzy kwadranse jazzu" w radiowej Trójce. Audycję prowadzi teraz już lepiej znany przeze mnie polski jazzman Jan Ptaszyn Wróblewski. Wiadomo, w tytułowe trzy kwadranse ciężko jest przedstawić wszystko na raz. I tego dnia uszy słuchaczy zostały uraczone Theloniusem Monkiem, Jerzym Milianem, Krzysztofem Komedą. Ale najbardziej utkwił mi debiut Łukasza Juźko ze swoim kwartetem. Czytając opis albumu First Breath na jego stronie, trafiamy na takie słowa:
First Breath to muzyka jazzowa, przestrzenna i łatwa w odbiorze. Brzmienie zespołu zabarwia emocjonalne podejście do dźwięku i pełna paleta kolorów improwizacji muzycznej. 
I wiecie co ? Słuchając jednej z kompozycji tego wykonawcy nie ująłbym tego opisu lepiej. Zważywszy, że wszystkie kompozycje są autorskie i nie ma tu żadnych wariacji na temat oklepanych standardów jazzowych. Oby więcej trafiało się takich debiutów na naszej rodzimej scenie muzycznej.
First Breath, może być postrzegane jako pierwszy oddech, pierwsze poważne tchnienie Łukasza Juźko na polskiej scenie jazzowej.

Patrząc na to, że już za niedługo strzeli nam dziesiąty odcinek serii jazzowej, powoduje we mnie dużo przemyśleń. W trakcie każdego tygodnia dostrzegam, że łatwiej mi się pisze o szeroko rozumianym jazzie. Może to zasługa książki, którą zdarzało mi się wam przytaczać w niektórych wpisach ? A może częstsze słuchanie wszelakich tematycznych audycji na Trójce i nie tylko ? Ciężko powiedzieć. Apropo radia, w tym tygodniu "przeprosiłem" się znowu z Radio Swiss Jazz. Ze względu na różnorodność wykonawców jazzowych mam problem z trafieniem na utwory zgodne z moimi wyrobionymi do tej pory gustami. Ale kiedy tylko trafi się jakaś przysłowiowa perełka, zaczynam szukać więcej i więcej z ich dorobku muzycznego. I takim sposobem złapałem niemiecką Lake Side Jazz Orchestra. Typowy Big-bandowy, dynamiczny jazz, który od razu przypomniał mi spędzone długie chwile przy słuchaniu JOCR Na Youtube znalazłem jedynie pojedyncze utwory i na dodatek wykonane na żywo w trakcie jakiegoś koncertu. Ale mimo tego dobrze się tego słucha, szczególnie, że chłopaki naprawdę dają z siebie wszystko :)

Jak widać, takich i innych spostrzeżeń mam w swojej głowie całe mnóstwo. Można byłoby pisać o nich godzinami i końca nie byłoby jeszcze widać. Teraz stwierdzam, że byłoby grzechem ich nie opisywać na łamach tego bloga. Bo praktycznie rzecz ujmując, to właśnie wszelkie obserwacje i szeroko rozumiana autopsja najlepiej wpływa na poszerzanie horyzontów muzycznych.  A na dodatek niewielkie, ale wierne grono czytelników również na tym wiele zyskuje . Dlatego życzę sobie i Wam, aby taka współpraca nadal mogła między nami działać i czynić nas coraz to lepszymi, Wyjadaczowymi znawcami tematu :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Wyjadaczowy Przełom Gramofonowy - TechWyjadacz #3

Witajcie moi drodzy ! Na samym finiszu bardzo słonecznego weekendu zabieram się ponownie do wstawiania nowych rzeczy na blogu. Tytuł może zdradzać, że nastąpił jakiś przełom w sprawie mojego zepsutego gramofonu. Ale ścieżki w tym temacie nieco inaczej się potoczyły i na pewno do tematu powrócę. A tymczasem postanowiłem opisać mój nowy, lecz używany gramofon, który niedawno dorwałem na jednym ze znanych portali aukcyjnych. Zapraszam was na krótki opis sprzętu oraz wrażeń z odsłuchu :)

Gramofon w ramach testów stoi sobie na podłodze. Może za jakiś czas znajdzie się bardziej reprezentacyjne miejsce :)
Przejdźmy do meritum. Kupiony przeze mnie model to PSP - 150 niemieckiej firmy SABA. Jeśli chodzi o serię PSP, modele o wyższych numerach były z reguły lepsze od swoich poprzedników. Co nie znaczy, że któryś z nich był jakoś gorszy od drugiego. Mnie najbardziej zachęcił fakt napędu bezpośredniego. Jak pamiętacie, w moim GS-ie 464 (ale w innych modelach też) borykałem się bardzo z problemem niestabilnych obrotów, co było w dużym procencie spowodowane przez dość awaryjny napęd paskowy. Teraz nie muszę się zbytnio o to martwić, bo w środku jest specjalny mechanizm, który sam wyreguluje na bieżąco i utrzyma właściwe obroty dla odtwarzanej płyty. A to jest bardzo wielki plus.

Pod względem wizualnym igła Philipsa wygląda na cieńszą od tej którą miałem w poprzednim gramofonie. Ale mimo tego sprawuje się dosyć dobrze.
Następnym tematem, który chciałbym poruszyć, to wkładka i igła. W moim modelu znalazła się wkładka firmy Philips 400 mk II. Potem się okazało, że jest to najbardziej budżetowa wersja z tej serii, ale manewrując doborem igły możemy nieco poprawić jej reputację. Igła akurat ma szlif sferyczny, co jest trochę słabszą opcją od eliptycznego. Ale w mojej sytuacji raczej ciężko byłoby usłyszeć jakąś wielką różnicę pomiędzy nimi. Co do odsłuchu - przy polskich tłoczeniach, wyczuć można większą przewagę basów i mniej czystsze wyższe tony. Chociaż w przypadku Ohydy Lady Pank odsłuch był zdecydowanie czystszy. W przypadku zagranicznych tłoczeń, wszystko raczej było bez większych zarzutów. Na moje wrażenia słuchowe mógł mieć wpływ też nieco zestaw głośnikowy B&W, który ma przewagę basów. Kiedy zmieniłem go na inny, z przewagą sopranów, poczułem dużą poprawę.

Oczywiście, oprócz zestawu głośnikowego, przydałoby się wspomnieć nieco o wzmacniaczu. Niestety nie mogłem tutaj zastosować mojej starej, ale bardzo chodliwej Elizabeth Hifi od Unitry, ponieważ ma stare wejście DINowskie na 5 pinów. Mój nowy przybytek ma wtyki cinch, więc musiałem pokombinować. Ale w domu na szczęście mój tato ma nieco nowszy sprzęt i to właśnie z jego dobrodziejstw skorzystałem. Otóż jest to Pioneer A-404R. Też dość wiekowy sprzęt ale półka nieco lepsza i na szczęście posiada preamp gramofonowy i mnóstwo innych przydatnych filtrów :).

Jak się domyślacie, rozmyślam nad kilkoma upgrade'ami dla mojego nowego sprzętu. I mam tu takie 2 główne pomysły:
- zmiana wkładki gramofonowej, najpierw może tylko przełożenie poczciwej AT-91 ze starego sprzętu, a jeśli będzie niedosyt to poszukanie czegoś droższego i lepszego w brzmieniu,
- dokupienie preampu gramofonowego z takimi wejściami, żeby móc podpiąć się do wcześniej wspomnianej Elizabeth Hifi

Nabyty przeze mnie sprzęt zdecydowanie uchodzi do średniej półki, ale w swoim zakresie cenowym polecany jest przez duże grono osób (tutaj pozdrawiam i odsyłam na forum). Muszę się przyznać, że pierwszy raz skusiłem się na aukcję, bo z reguły wszystko kupowałem z drugiej opcji domyślnej ("Kup Teraz"). Oczywiście, ciężko się nie domyśleć, że cieszę się z tego zakupu oraz z błyskawicznej wysyłki, która była bardzo solidnie zabezpieczona.  Podsumowując, polecam szukać takich okazji i nie jest to wcale takie ciężkie, jak by się mogło wydawać. Także życzę wam owocnych poszukiwań i jeśli tylko pojawi się jakiś przełom w upgrade'ach bądź naprawach, to spodziewajcie się nowego wpisu :)

Wasz
Muzyczny Wyjadacz

środa, 18 kwietnia 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #8

Witajcie moi drodzy w cotygodniowej serii jazzowej na moim blogu ! Jak widać za oknem, pogoda nadal nam dopisuje, a pomysłów na jej wykorzystanie jest w milionach. I niekoniecznie chodzi o pisanie nowych artykułów. Ale nie martwcie się - ta seria i inne działają nadal jak tryby w szwajcarskim zegarku. Dzisiaj zastanawiałem się nad paroma kandydatami do wpisu. Ale już dawno temu jeden z nich tkwił w moich zacnych planach. Dodatkowo stwierdziłem, że mieszanki gatunkowe z jazzem bardziej mi podchodzą przy pisaniu niż czysta klasyka gatunku. I voila - dzisiejszym bohaterem jest album Nova Synteza zespołu Blue Effect (albo jak ktoś woli oryginał, Modry efekt).

Bardzo prosta i minimalistyczna okładka tłumaczy właściwie istotę albumu. Jak widać, nie zawsze potrzeba mega fajerwerków, żeby zachęcić słuchaczy :)

Ach, ci Czesi to mają łeb !
Wierzcie mi, albo nie, ale ten album spośród moich poszukiwań w otchłaniach jazzu najbardziej utkwił w mojej głowie. Album powstał w roku 1971 początkowy tylko w wydaniu czarnopłytowym. Twórczość tego zespołu przypada właśnie na lata 70., a ze względu na kraj pochodzenia ( i nie tylko) ma wiele wspólnego z zespołem Jazz Q oraz Orkiestrą Jazzową Czechosłowackiego Radia. Co do gatunku, jest to tak jak wspomniałem prędzej mieszanka jazzu z wszechobecnym wtedy beatem. Ale wprawne ucho na pewno dosłyszy tam więcej powiązań. Po krótce mówiąc, album nie bez kozery nazwano Novą Syntezą. Otóż doszło do połączenia sił muzyków z orkiestry symfonicznej razem z zespołem grającym rockowo-bluesowe brzmienia. Takie nietypowe połączenie utworzyło bardzo ciekawe, eksperymentalne wręcz brzmienie, którego nie powstydziłyby się współczesne zespoły.

Można rzec, że to nawet idealny trójkąt :) Praktycznie wszyscy ze sobą aktywnie współpracowali, co owocowało później ciekawymi albumami. Ciekaw jestem co by było przy kwadracie, albo czymś większym :)

Muzyczna mieszanka wybuchowa

Chyba lepiej nie da się określić tego albumu. Nawet, gdy słucham go po raz n-ty, zawsze znajdę choćby tyci powiązanie z innymi wykonawcami, czy stylami muzycznymi. Oczywiście, ciężko jest je tak teraz wszystkie przypomnieć, ale postaram się kilka wymienić:
- pierwszy utwór na płycie Ma Hra został inspiracją dla utworu z 2003 roku The Magic Key duetu One-T oraz Cool T. Wykorzystano w nim początkowy motyw od Ma Hra jako powtarzający się sample, co okazało się świetnym pomysłem na ówczesny podbój listy przebojów,
- niektóre partie w utworach bardzo mocno kojarzą mi się z Tubular Bells Mike'a Oldfielda oraz (w mniejszym stopniu) z twórczością zespołu The Alan Parsons Project. Jest to dość oczywista zależność - na tych albumach mamy do czynienia z multiinstrumentalizmem i nieco progresywnym brzmieniem konkretnych partii muzycznych,
- partie psychodeliczne można kojarzyć tutaj z różnymi zespołami, ale mi najbardziej na myśl przychodzą niektóre utwory (ale oczywiście nie wszystkie) od Genesis, które były w ich albumach swoistą"odskocznią" od transu progresywnego.

Czarny kruk, czy może feniks z popiołów ?

Podsumowując temat, o zespole Modry Efekt można byłoby pisać tygodniami. Jest tam tyle wątków  i ciekawostek do rozwinięcia, które dodają jeszcze bardziej smaczku, żeby posłuchać tego albumu, ale również pozostałego ich dorobku muzycznego. A ten był naprawdę pokaźny i równie ciekawy. Aż dziw, że poraz kolejny muszę dojść do wniosku, że tego typu zespoły dopiero teraz zostają na nowo doceniane wśród słuchaczy i przeżywają swoisty renesans. Tutaj jeszcze należałoby bardziej zadbać o wznowienia takowych wydawnictw ( tak jak to robi np. GAD Records). Co do Novej Syntezy, ten album doczekał się wydania na płycie CD. Dokonało tego studio Bonton Music dopiero w 1997 roku. Płyta ta jest cholernie droga i słabo dostępna. To samo z wersją czarnopłytową. 

Myślę, że ten album naprawdę jest wart kolejnego wznowienia, ponieważ w swoich czasach był swoistym ewenementem na skalę europejską, może i światową. Bo kto o zdrowych zmysłach wpadłby na pomysł takiego ekstrawaganckiego grania z orkiestrą ? I nie mylmy tego z popularnymi teraz wersjami symfonicznymi nagrywanymi przez wszelakie zespoły. Optymistycznie kończąc, temat jest rozwojowy i może kiedyś doczekamy się takich okazów płytowych w swoich Wyjadaczowych zasobach. Czego sobie i Wam gorąco życzę :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz. 



niedziela, 15 kwietnia 2018

Muzyczny Wyjadacz na tropie czarnych okazów

Cześć wszystkim ! Na dzisiejszy wpis trafiła mi się naprawdę ciekawa okazja. Wczoraj w Jastrzębiu odbyła się 25. giełda winyli w Bibliotece Miejskiej. A skoro nie miałem daleko, to postanowiłem rozejrzeć się za czarnymi krążkami do swojej własnej kolekcji. Z początku byłem dość sceptyczny do tego pomysłu. Ale im dłużej przeglądałem okazy od osób sprzedających, tym bardziej wiedziałem, że było warto się tam wybrać. Owocem tej wyprawy jest kilka albumów, które wam teraz po krótce opiszę :)

Jeżeli chodzi o samo wydarzenie, byłem pod dużym wrażeniem, że jest to już dwudziesta piąta giełda. Organizatorzy uczcili ten fakt pięknym i smacznym tortem oraz kawą :) Pomimo niedużej ilości sprzedających ( bo było ich raptem czterech, potem się okazało, że stałych bywalców), ilość i różnorodność płyt była spora. Jestem pewny, że każdy odnalazłby tam coś dla siebie. Pomimo dominacji winyli, trafiło się parę krążków CD oraz kaset. Oprócz tego, zawiązałem parę rozmów na temat wszelakich albumów i gatunków muzycznych, co było dla mnie bardzo miłym doświadczeniem i poszerzeniem swojej wiedzy muzycznej.

A teraz przejdę do zakupionych przeze mnie okazów :)

Livin' Blues - Blue Breeze
Graficznie dopieszczona okładka jeszcze bardziej zachęca do posłuchania tego albumu, a naprawdę warto :)
Ten album już znajduje się w moich zasobach. Ale jeśli ktoś czytał mój pierwszy artykuł na blogu, to wie, że płyta jest w dość opłakanym stanie, a okładki nigdy nie ujrzałem na oczy. Teraz, kiedy znalazłem  ją na giełdzie i na dodatek w tak idealnym stanie, nie mogłem się jej oprzeć. Od jednego ze sprzedającyh dowiedziałem się, że podobno jest jeszcze jeden album z polskiego tłoczenia, gdzie zawarte są nagrania na żywo z koncertu Livin' Blues (chyba w Polsce), którego niestety jednak już nie miał w swoich zasobach. Ale znalazłem go na Discogs i wstawiam okładkę poniżej.


Lady Pank - Ohyda
Chłopaki z Lady Pank poszli na całość w przypadku okłądki z tego albumu. Aż but poleciał im z wrażenia :)
Tego albumu chyba raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Bardzo często słuchałem go przy robieniu projektów na studia. Doceniałem zawsze jego dynamikę, szaleństwo instrumentów i wokalu Panasa. Przy słuchaniu tego albumu możemy dostrzec podobieństwo do stylu grania charakterystycznego dla The Police, co dodaje mu jeszcze większego smaczku :)  Nie ma tam najbardziej rozpoznawanych dla Lady Pank utworów, ale mimo tego uważam tą płytę za kamień milowy w rozwoju polskiego rocka.

Genesis - Abacab
Oryginalne wydanie okładki tego albumu miało kolory : czerwony, niebieski, siwy i żółty. Natomiast w zależności od tłoczenia te kolory ulegały zmianie, jak na załączonym obrazku.
Jeszcze chyba nie wspominałem na łamach bloga o moim zamiłowaniu do albumów Genesis oraz Phila Collinsa. Myślę, że czas to zmienić i wyłonić je na światło dzienne. W swojej kolekcji czarnopłytowej posiadam dwa albumy: Duke oraz  Invisible Touch, ze względu na zawarte w nich znane i uznane przez słuchaczy utwory. W przypadku Abacab już trochę inaczej to wygląda. Jesłi miałbym wskazać swoich faworytów, to na pewno będzie to dynamiczny i mocno okraszony elektroniką wstęp albumu, następnie mocno progresywne Dodo-Lurker i oczywiście Man On The Corner, gdzie Phil Collins daje świetny popis umiejętności wokalnych. Kupiony przeze mnie album okazuje się być bułgarskim tłoczeniem na licencji Phonograma, co nie znaczy, że ustępuje czymś od oryginału. Otóż tego typu tłoczenia w czasach komuny odznaczały się lepszą jakością niż np. polskie. Stąd też rodacy, jak tylko mieli okazję na wyjazd w tamte strony, kupowali takie płyty hurtem. A teraz możemy znaleźć je na aftermarkecie w stanie wręcz nietkniętym i za rozsądną cenę :)

Genesis - And Then There Were Three
Jak widać okładki albumów Genesis nie zawsze biły prostotą. W tym przypadku mamy Głębie kolorów w postacji zachodu słońca i do tego zabawy światłem i wydłużonym czasem ekspozycji :)
A oto mój drugi traf spod szyldu Genesis. Tym razem jest to oryginalne tłoczenie Phonogramu, bardziej też kojarzonego jako Charisma Records. Jest to wydanie jednopłytowe, ale w okładce "Gatefold" czyli składanej i przeznaczonej raczej dla dwóch płyt. Oczywiście wszystko jest w najlepszym porządku: album zmieścił się na jednym krążku, a w miejscu drugiego jest reklama wysyłkowa koszulek z logiem zespołu. Taka mała rzecz, a cieszy :) Co do utworów, ponownie trafimy jak w przypadku Abacab na bardzo progresywne brzmienia, np. w Down and OutDeep In The Motherlode, czy Scenes from a Night's Dream. Z drugiej strony dostajemy też spokojniejesze kompozycje, w których Phil pokazuje śpiewem, że nie tylko perkusja gra najbardziej w jego duszy. I usłyszymy to na pewno w Snowbound, Undertow, czy w bardzo znanym Follow You Follow Me.

Podsumowując, pod wpływem ilości okazów jakie nabyłem w trakcie jednego wydarzenia, stwierdzam, że takie giełdy są jednym z najlepszych sposobów na uzupełnienie swojej kolekcji w rozsądnych pieniądzach. Płyty są jakościowo w dobrym stanie, niektóre z nich są wręcz nietknięte. A za taki stan, niektórzy śpiewają sobie mega kwoty. Natomiast na giełdach trafiają się sprzedawcy, którzy mają tak wielkie zasoby w zanadrzu, że zejście z ceny na pewno nie zrujnuje ich budżetu, a mimo tego będą mieli profity na nowe krążki do kolekcji. Z tego co się dowiedziałem, praktycznie co każdy weekend trafia się giełda winyli w różnych miejscach Polski. Także każdego mniej, czy bardziej przekonanego Wyjadacza gorąco zachęcam do poszukiwań, bo naprawdę warto :) A następną moją okazją będzie giełda w ramach Vinyl Festival w Chorzowie.

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz