wtorek, 24 kwietnia 2018

Jazz? Tak, to oczywiste ! #9

Cześć wszystkim! 
Dzisiejszy wpis będzie nieco inny pod względem formy.  Mógłbym to tłumaczyć tym,  że trafiłem na martwy punkt w swoich poszukiwaniach.  Ale wcale tak nie jest.  Możliwe,  że za bardzo skupiałem się na konkretnych wykonawcach bądź albumach.  I wtedy gdy czułem,  że mam o nich wystarczający zapas na zrobienie dobrego wpisu.  W początkowym okresie takie podejście było skuteczne.  Ale zaczęły następować tygodnie muzycznej poduchy,  gdzie poszukiwania jazzowe były dość ciężkie,  albo wykonawcy czy utwory na którą natrafiłem nie były wystarczającą inspiracją do pisania.  Ale patrząc teraz z perspektywy czasu myślę,  że raz na jakiś czas można na to zaradzić w inny sposób,  chociażby opisując pewne skrawki i przemyślenia z danego tygodnia na temat jazzu i nie tylko.  A summa summarum może wyjść też ciekawy wpis.  

Teraz myślami sięgnę do odwiedzonej przeze mnie giełdy.  Wbrew pozorom, było tam mnóstwo winyli z kategorii jazzowej.  Ale kiedy próbowałem się na jakiś z nich  zdecydować,  wolałem odpuścić temat.  A było z czego wybierać : reaktywowana teraz legendarna seria płyt Polish Jazz z Komedą na czele,  ale również o dziwo,  norweski jazz!  I co do niego,  moja ciekawość sięgnęła zenitu :) Po głębszych poszukiwaniach wyszło że wykonawcą jest duet Stokstad/Jensen Traditional Band z Lailą Dalseth grający jazz z odłamu Dixieland.  Bardzo specyficzne brzmienie,  nawiązujące do tradycji nowoorleańskich i ubogacone europejskimi standardami.  Jednakże w obliczu młodszych odmian jazzu, może się po dłuższym czasie znudzić. Natomiast plusem jest to,  że do dziś możemy jeszcze tego rodzaju muzyki posłuchać i że całkiem nie odeszła do lamusa.
Ciekawa kolażowa okładka, na której znalazło się banjo, tak charakterystyczny instrument dla stylu Dixieland.
Od początku moich poszukiwań w jazzie zaskakiwało mnie i nadal zaskakuje jak dużo nowych wykonawców wydaje dość sukcesywnie swoje debiutanckie (i nie tylko) albumy. A najlepiej można to zauważyć w trakcie niedzielnych audycji "Trzy kwadranse jazzu" w radiowej Trójce. Audycję prowadzi teraz już lepiej znany przeze mnie polski jazzman Jan Ptaszyn Wróblewski. Wiadomo, w tytułowe trzy kwadranse ciężko jest przedstawić wszystko na raz. I tego dnia uszy słuchaczy zostały uraczone Theloniusem Monkiem, Jerzym Milianem, Krzysztofem Komedą. Ale najbardziej utkwił mi debiut Łukasza Juźko ze swoim kwartetem. Czytając opis albumu First Breath na jego stronie, trafiamy na takie słowa:
First Breath to muzyka jazzowa, przestrzenna i łatwa w odbiorze. Brzmienie zespołu zabarwia emocjonalne podejście do dźwięku i pełna paleta kolorów improwizacji muzycznej. 
I wiecie co ? Słuchając jednej z kompozycji tego wykonawcy nie ująłbym tego opisu lepiej. Zważywszy, że wszystkie kompozycje są autorskie i nie ma tu żadnych wariacji na temat oklepanych standardów jazzowych. Oby więcej trafiało się takich debiutów na naszej rodzimej scenie muzycznej.
First Breath, może być postrzegane jako pierwszy oddech, pierwsze poważne tchnienie Łukasza Juźko na polskiej scenie jazzowej.

Patrząc na to, że już za niedługo strzeli nam dziesiąty odcinek serii jazzowej, powoduje we mnie dużo przemyśleń. W trakcie każdego tygodnia dostrzegam, że łatwiej mi się pisze o szeroko rozumianym jazzie. Może to zasługa książki, którą zdarzało mi się wam przytaczać w niektórych wpisach ? A może częstsze słuchanie wszelakich tematycznych audycji na Trójce i nie tylko ? Ciężko powiedzieć. Apropo radia, w tym tygodniu "przeprosiłem" się znowu z Radio Swiss Jazz. Ze względu na różnorodność wykonawców jazzowych mam problem z trafieniem na utwory zgodne z moimi wyrobionymi do tej pory gustami. Ale kiedy tylko trafi się jakaś przysłowiowa perełka, zaczynam szukać więcej i więcej z ich dorobku muzycznego. I takim sposobem złapałem niemiecką Lake Side Jazz Orchestra. Typowy Big-bandowy, dynamiczny jazz, który od razu przypomniał mi spędzone długie chwile przy słuchaniu JOCR Na Youtube znalazłem jedynie pojedyncze utwory i na dodatek wykonane na żywo w trakcie jakiegoś koncertu. Ale mimo tego dobrze się tego słucha, szczególnie, że chłopaki naprawdę dają z siebie wszystko :)

Jak widać, takich i innych spostrzeżeń mam w swojej głowie całe mnóstwo. Można byłoby pisać o nich godzinami i końca nie byłoby jeszcze widać. Teraz stwierdzam, że byłoby grzechem ich nie opisywać na łamach tego bloga. Bo praktycznie rzecz ujmując, to właśnie wszelkie obserwacje i szeroko rozumiana autopsja najlepiej wpływa na poszerzanie horyzontów muzycznych.  A na dodatek niewielkie, ale wierne grono czytelników również na tym wiele zyskuje . Dlatego życzę sobie i Wam, aby taka współpraca nadal mogła między nami działać i czynić nas coraz to lepszymi, Wyjadaczowymi znawcami tematu :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Wyjadaczowy Przełom Gramofonowy - TechWyjadacz #3

Witajcie moi drodzy ! Na samym finiszu bardzo słonecznego weekendu zabieram się ponownie do wstawiania nowych rzeczy na blogu. Tytuł może zdradzać, że nastąpił jakiś przełom w sprawie mojego zepsutego gramofonu. Ale ścieżki w tym temacie nieco inaczej się potoczyły i na pewno do tematu powrócę. A tymczasem postanowiłem opisać mój nowy, lecz używany gramofon, który niedawno dorwałem na jednym ze znanych portali aukcyjnych. Zapraszam was na krótki opis sprzętu oraz wrażeń z odsłuchu :)

Gramofon w ramach testów stoi sobie na podłodze. Może za jakiś czas znajdzie się bardziej reprezentacyjne miejsce :)
Przejdźmy do meritum. Kupiony przeze mnie model to PSP - 150 niemieckiej firmy SABA. Jeśli chodzi o serię PSP, modele o wyższych numerach były z reguły lepsze od swoich poprzedników. Co nie znaczy, że któryś z nich był jakoś gorszy od drugiego. Mnie najbardziej zachęcił fakt napędu bezpośredniego. Jak pamiętacie, w moim GS-ie 464 (ale w innych modelach też) borykałem się bardzo z problemem niestabilnych obrotów, co było w dużym procencie spowodowane przez dość awaryjny napęd paskowy. Teraz nie muszę się zbytnio o to martwić, bo w środku jest specjalny mechanizm, który sam wyreguluje na bieżąco i utrzyma właściwe obroty dla odtwarzanej płyty. A to jest bardzo wielki plus.

Pod względem wizualnym igła Philipsa wygląda na cieńszą od tej którą miałem w poprzednim gramofonie. Ale mimo tego sprawuje się dosyć dobrze.
Następnym tematem, który chciałbym poruszyć, to wkładka i igła. W moim modelu znalazła się wkładka firmy Philips 400 mk II. Potem się okazało, że jest to najbardziej budżetowa wersja z tej serii, ale manewrując doborem igły możemy nieco poprawić jej reputację. Igła akurat ma szlif sferyczny, co jest trochę słabszą opcją od eliptycznego. Ale w mojej sytuacji raczej ciężko byłoby usłyszeć jakąś wielką różnicę pomiędzy nimi. Co do odsłuchu - przy polskich tłoczeniach, wyczuć można większą przewagę basów i mniej czystsze wyższe tony. Chociaż w przypadku Ohydy Lady Pank odsłuch był zdecydowanie czystszy. W przypadku zagranicznych tłoczeń, wszystko raczej było bez większych zarzutów. Na moje wrażenia słuchowe mógł mieć wpływ też nieco zestaw głośnikowy B&W, który ma przewagę basów. Kiedy zmieniłem go na inny, z przewagą sopranów, poczułem dużą poprawę.

Oczywiście, oprócz zestawu głośnikowego, przydałoby się wspomnieć nieco o wzmacniaczu. Niestety nie mogłem tutaj zastosować mojej starej, ale bardzo chodliwej Elizabeth Hifi od Unitry, ponieważ ma stare wejście DINowskie na 5 pinów. Mój nowy przybytek ma wtyki cinch, więc musiałem pokombinować. Ale w domu na szczęście mój tato ma nieco nowszy sprzęt i to właśnie z jego dobrodziejstw skorzystałem. Otóż jest to Pioneer A-404R. Też dość wiekowy sprzęt ale półka nieco lepsza i na szczęście posiada preamp gramofonowy i mnóstwo innych przydatnych filtrów :).

Jak się domyślacie, rozmyślam nad kilkoma upgrade'ami dla mojego nowego sprzętu. I mam tu takie 2 główne pomysły:
- zmiana wkładki gramofonowej, najpierw może tylko przełożenie poczciwej AT-91 ze starego sprzętu, a jeśli będzie niedosyt to poszukanie czegoś droższego i lepszego w brzmieniu,
- dokupienie preampu gramofonowego z takimi wejściami, żeby móc podpiąć się do wcześniej wspomnianej Elizabeth Hifi

Nabyty przeze mnie sprzęt zdecydowanie uchodzi do średniej półki, ale w swoim zakresie cenowym polecany jest przez duże grono osób (tutaj pozdrawiam i odsyłam na forum). Muszę się przyznać, że pierwszy raz skusiłem się na aukcję, bo z reguły wszystko kupowałem z drugiej opcji domyślnej ("Kup Teraz"). Oczywiście, ciężko się nie domyśleć, że cieszę się z tego zakupu oraz z błyskawicznej wysyłki, która była bardzo solidnie zabezpieczona.  Podsumowując, polecam szukać takich okazji i nie jest to wcale takie ciężkie, jak by się mogło wydawać. Także życzę wam owocnych poszukiwań i jeśli tylko pojawi się jakiś przełom w upgrade'ach bądź naprawach, to spodziewajcie się nowego wpisu :)

Wasz
Muzyczny Wyjadacz

środa, 18 kwietnia 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #8

Witajcie moi drodzy w cotygodniowej serii jazzowej na moim blogu ! Jak widać za oknem, pogoda nadal nam dopisuje, a pomysłów na jej wykorzystanie jest w milionach. I niekoniecznie chodzi o pisanie nowych artykułów. Ale nie martwcie się - ta seria i inne działają nadal jak tryby w szwajcarskim zegarku. Dzisiaj zastanawiałem się nad paroma kandydatami do wpisu. Ale już dawno temu jeden z nich tkwił w moich zacnych planach. Dodatkowo stwierdziłem, że mieszanki gatunkowe z jazzem bardziej mi podchodzą przy pisaniu niż czysta klasyka gatunku. I voila - dzisiejszym bohaterem jest album Nova Synteza zespołu Blue Effect (albo jak ktoś woli oryginał, Modry efekt).

Bardzo prosta i minimalistyczna okładka tłumaczy właściwie istotę albumu. Jak widać, nie zawsze potrzeba mega fajerwerków, żeby zachęcić słuchaczy :)

Ach, ci Czesi to mają łeb !
Wierzcie mi, albo nie, ale ten album spośród moich poszukiwań w otchłaniach jazzu najbardziej utkwił w mojej głowie. Album powstał w roku 1971 początkowy tylko w wydaniu czarnopłytowym. Twórczość tego zespołu przypada właśnie na lata 70., a ze względu na kraj pochodzenia ( i nie tylko) ma wiele wspólnego z zespołem Jazz Q oraz Orkiestrą Jazzową Czechosłowackiego Radia. Co do gatunku, jest to tak jak wspomniałem prędzej mieszanka jazzu z wszechobecnym wtedy beatem. Ale wprawne ucho na pewno dosłyszy tam więcej powiązań. Po krótce mówiąc, album nie bez kozery nazwano Novą Syntezą. Otóż doszło do połączenia sił muzyków z orkiestry symfonicznej razem z zespołem grającym rockowo-bluesowe brzmienia. Takie nietypowe połączenie utworzyło bardzo ciekawe, eksperymentalne wręcz brzmienie, którego nie powstydziłyby się współczesne zespoły.

Można rzec, że to nawet idealny trójkąt :) Praktycznie wszyscy ze sobą aktywnie współpracowali, co owocowało później ciekawymi albumami. Ciekaw jestem co by było przy kwadracie, albo czymś większym :)

Muzyczna mieszanka wybuchowa

Chyba lepiej nie da się określić tego albumu. Nawet, gdy słucham go po raz n-ty, zawsze znajdę choćby tyci powiązanie z innymi wykonawcami, czy stylami muzycznymi. Oczywiście, ciężko jest je tak teraz wszystkie przypomnieć, ale postaram się kilka wymienić:
- pierwszy utwór na płycie Ma Hra został inspiracją dla utworu z 2003 roku The Magic Key duetu One-T oraz Cool T. Wykorzystano w nim początkowy motyw od Ma Hra jako powtarzający się sample, co okazało się świetnym pomysłem na ówczesny podbój listy przebojów,
- niektóre partie w utworach bardzo mocno kojarzą mi się z Tubular Bells Mike'a Oldfielda oraz (w mniejszym stopniu) z twórczością zespołu The Alan Parsons Project. Jest to dość oczywista zależność - na tych albumach mamy do czynienia z multiinstrumentalizmem i nieco progresywnym brzmieniem konkretnych partii muzycznych,
- partie psychodeliczne można kojarzyć tutaj z różnymi zespołami, ale mi najbardziej na myśl przychodzą niektóre utwory (ale oczywiście nie wszystkie) od Genesis, które były w ich albumach swoistą"odskocznią" od transu progresywnego.

Czarny kruk, czy może feniks z popiołów ?

Podsumowując temat, o zespole Modry Efekt można byłoby pisać tygodniami. Jest tam tyle wątków  i ciekawostek do rozwinięcia, które dodają jeszcze bardziej smaczku, żeby posłuchać tego albumu, ale również pozostałego ich dorobku muzycznego. A ten był naprawdę pokaźny i równie ciekawy. Aż dziw, że poraz kolejny muszę dojść do wniosku, że tego typu zespoły dopiero teraz zostają na nowo doceniane wśród słuchaczy i przeżywają swoisty renesans. Tutaj jeszcze należałoby bardziej zadbać o wznowienia takowych wydawnictw ( tak jak to robi np. GAD Records). Co do Novej Syntezy, ten album doczekał się wydania na płycie CD. Dokonało tego studio Bonton Music dopiero w 1997 roku. Płyta ta jest cholernie droga i słabo dostępna. To samo z wersją czarnopłytową. 

Myślę, że ten album naprawdę jest wart kolejnego wznowienia, ponieważ w swoich czasach był swoistym ewenementem na skalę europejską, może i światową. Bo kto o zdrowych zmysłach wpadłby na pomysł takiego ekstrawaganckiego grania z orkiestrą ? I nie mylmy tego z popularnymi teraz wersjami symfonicznymi nagrywanymi przez wszelakie zespoły. Optymistycznie kończąc, temat jest rozwojowy i może kiedyś doczekamy się takich okazów płytowych w swoich Wyjadaczowych zasobach. Czego sobie i Wam gorąco życzę :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz. 



niedziela, 15 kwietnia 2018

Muzyczny Wyjadacz na tropie czarnych okazów

Cześć wszystkim ! Na dzisiejszy wpis trafiła mi się naprawdę ciekawa okazja. Wczoraj w Jastrzębiu odbyła się 25. giełda winyli w Bibliotece Miejskiej. A skoro nie miałem daleko, to postanowiłem rozejrzeć się za czarnymi krążkami do swojej własnej kolekcji. Z początku byłem dość sceptyczny do tego pomysłu. Ale im dłużej przeglądałem okazy od osób sprzedających, tym bardziej wiedziałem, że było warto się tam wybrać. Owocem tej wyprawy jest kilka albumów, które wam teraz po krótce opiszę :)

Jeżeli chodzi o samo wydarzenie, byłem pod dużym wrażeniem, że jest to już dwudziesta piąta giełda. Organizatorzy uczcili ten fakt pięknym i smacznym tortem oraz kawą :) Pomimo niedużej ilości sprzedających ( bo było ich raptem czterech, potem się okazało, że stałych bywalców), ilość i różnorodność płyt była spora. Jestem pewny, że każdy odnalazłby tam coś dla siebie. Pomimo dominacji winyli, trafiło się parę krążków CD oraz kaset. Oprócz tego, zawiązałem parę rozmów na temat wszelakich albumów i gatunków muzycznych, co było dla mnie bardzo miłym doświadczeniem i poszerzeniem swojej wiedzy muzycznej.

A teraz przejdę do zakupionych przeze mnie okazów :)

Livin' Blues - Blue Breeze
Graficznie dopieszczona okładka jeszcze bardziej zachęca do posłuchania tego albumu, a naprawdę warto :)
Ten album już znajduje się w moich zasobach. Ale jeśli ktoś czytał mój pierwszy artykuł na blogu, to wie, że płyta jest w dość opłakanym stanie, a okładki nigdy nie ujrzałem na oczy. Teraz, kiedy znalazłem  ją na giełdzie i na dodatek w tak idealnym stanie, nie mogłem się jej oprzeć. Od jednego ze sprzedającyh dowiedziałem się, że podobno jest jeszcze jeden album z polskiego tłoczenia, gdzie zawarte są nagrania na żywo z koncertu Livin' Blues (chyba w Polsce), którego niestety jednak już nie miał w swoich zasobach. Ale znalazłem go na Discogs i wstawiam okładkę poniżej.


Lady Pank - Ohyda
Chłopaki z Lady Pank poszli na całość w przypadku okłądki z tego albumu. Aż but poleciał im z wrażenia :)
Tego albumu chyba raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Bardzo często słuchałem go przy robieniu projektów na studia. Doceniałem zawsze jego dynamikę, szaleństwo instrumentów i wokalu Panasa. Przy słuchaniu tego albumu możemy dostrzec podobieństwo do stylu grania charakterystycznego dla The Police, co dodaje mu jeszcze większego smaczku :)  Nie ma tam najbardziej rozpoznawanych dla Lady Pank utworów, ale mimo tego uważam tą płytę za kamień milowy w rozwoju polskiego rocka.

Genesis - Abacab
Oryginalne wydanie okładki tego albumu miało kolory : czerwony, niebieski, siwy i żółty. Natomiast w zależności od tłoczenia te kolory ulegały zmianie, jak na załączonym obrazku.
Jeszcze chyba nie wspominałem na łamach bloga o moim zamiłowaniu do albumów Genesis oraz Phila Collinsa. Myślę, że czas to zmienić i wyłonić je na światło dzienne. W swojej kolekcji czarnopłytowej posiadam dwa albumy: Duke oraz  Invisible Touch, ze względu na zawarte w nich znane i uznane przez słuchaczy utwory. W przypadku Abacab już trochę inaczej to wygląda. Jesłi miałbym wskazać swoich faworytów, to na pewno będzie to dynamiczny i mocno okraszony elektroniką wstęp albumu, następnie mocno progresywne Dodo-Lurker i oczywiście Man On The Corner, gdzie Phil Collins daje świetny popis umiejętności wokalnych. Kupiony przeze mnie album okazuje się być bułgarskim tłoczeniem na licencji Phonograma, co nie znaczy, że ustępuje czymś od oryginału. Otóż tego typu tłoczenia w czasach komuny odznaczały się lepszą jakością niż np. polskie. Stąd też rodacy, jak tylko mieli okazję na wyjazd w tamte strony, kupowali takie płyty hurtem. A teraz możemy znaleźć je na aftermarkecie w stanie wręcz nietkniętym i za rozsądną cenę :)

Genesis - And Then There Were Three
Jak widać okładki albumów Genesis nie zawsze biły prostotą. W tym przypadku mamy Głębie kolorów w postacji zachodu słońca i do tego zabawy światłem i wydłużonym czasem ekspozycji :)
A oto mój drugi traf spod szyldu Genesis. Tym razem jest to oryginalne tłoczenie Phonogramu, bardziej też kojarzonego jako Charisma Records. Jest to wydanie jednopłytowe, ale w okładce "Gatefold" czyli składanej i przeznaczonej raczej dla dwóch płyt. Oczywiście wszystko jest w najlepszym porządku: album zmieścił się na jednym krążku, a w miejscu drugiego jest reklama wysyłkowa koszulek z logiem zespołu. Taka mała rzecz, a cieszy :) Co do utworów, ponownie trafimy jak w przypadku Abacab na bardzo progresywne brzmienia, np. w Down and OutDeep In The Motherlode, czy Scenes from a Night's Dream. Z drugiej strony dostajemy też spokojniejesze kompozycje, w których Phil pokazuje śpiewem, że nie tylko perkusja gra najbardziej w jego duszy. I usłyszymy to na pewno w Snowbound, Undertow, czy w bardzo znanym Follow You Follow Me.

Podsumowując, pod wpływem ilości okazów jakie nabyłem w trakcie jednego wydarzenia, stwierdzam, że takie giełdy są jednym z najlepszych sposobów na uzupełnienie swojej kolekcji w rozsądnych pieniądzach. Płyty są jakościowo w dobrym stanie, niektóre z nich są wręcz nietknięte. A za taki stan, niektórzy śpiewają sobie mega kwoty. Natomiast na giełdach trafiają się sprzedawcy, którzy mają tak wielkie zasoby w zanadrzu, że zejście z ceny na pewno nie zrujnuje ich budżetu, a mimo tego będą mieli profity na nowe krążki do kolekcji. Z tego co się dowiedziałem, praktycznie co każdy weekend trafia się giełda winyli w różnych miejscach Polski. Także każdego mniej, czy bardziej przekonanego Wyjadacza gorąco zachęcam do poszukiwań, bo naprawdę warto :) A następną moją okazją będzie giełda w ramach Vinyl Festival w Chorzowie.

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz







czwartek, 12 kwietnia 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste ! #7

Witajcie ponownie w serii traktującej o szeroko rozumianym jazzie ! Obecny tydzień obfituje w bardzo słoneczne dni, a za czym idzie wzrastają nam chęci na różne aktywności. Ktoś wyskoczy na rower, drugi gdzieś pobiega, a trzeci się poleniwi pod chmurkami. Równie ciekawym pomysłem może okazać się spacer, żeby móc podziwiać budzącą się przyrodę lub posłuchać świergotu ptaszków. Dzisiejszy album również nawiązuje do tej aktywności, ale w nieco innej porze roku i miejscu. Moi drodzy, przedstawiam wam album Spacer brzegiem morza autorstwa zespołu instrumentalnego Tadeusza Prejznera.

Okładka oczywiście adekwatna do tytułu, ciekawe na której polskiej plaży zostało zrobione te zdjęcie :)

Jeśli ktoś zastanawia się w tym momencie nad przyczyną wyboru tego albumu, to służę z pomocą. Ostatnimi czasy wymieniałem korespondencję z wytwórnią GAD Records (tak, tej która wydała dwa albumy, o których ostatnio wspominałem na blogu) i przy tej okazji otrzymałem właśnie tą płytę. Z początku zastanawiałem się, czy przypadnie ona do moich preferencji jazzowych. Ale mój niepokój był zbyteczny, ponieważ trafiłem na solidny kawał polskiej muzyki sklasyfikowanej w gatunku easy listening. Dzisiaj mocno posłużę się książeczką albumową, do których to wytwórnia przykłada naprawdę dużą uwagę. Nawet laik jest w tanie po jej przeczytaniu uzyskać odpowiednią przed słuchaniem wiedzę o danej muzyce, co jest bardzo wielkim plusem.

Tadeusz Prejzner - wspaniały kompozytor, ale czy doceniony właściwie ?
Zacznijmy od twórcy kompozycji, które znadziemy na płycie. Prejzner uznawany jest za jednego z pionierów polskiego jazzu, ponieważ grywał go już w 1947 roku. Ale nie żył on jedynie samym jazzem. Skomponował on mnóstwo piosenek , form symfonicznych i współpracował on między innymi z Alibabkami, dla których stworzył utwór W rytmach Jamaica Ska. Aż dziw, że nie został on doceniony i zauważony przez większe grono słuchaczy. Album o którym dzisaj piszę, jest jego jedynym wydawnictwem na czarnym krążku. Poza tym, reszta jego dorobku muzycznego nie dojrzała światła dziennego, albo czeka lepsze czasy :)

Łatwe słuchanie, a jazz
Tak jak wcześniej wsponiłałem, album ten opiera się gatunkowo, nie tylko na jazzie. Otóż rozchodzi się o gatunek Easy Listening, który czerpie po trochu z inych gatunków muzycznych. Charakteryzuje się optymistyczną i chwytliwą melodią z elementami tanecznymi, a także prostymi tekstami. Co do elementów tanecznych, śmiało można powiedzieć, że utwory z płyty posiadają też nieco pierwiastka "bossa novy", który to usłyszymy w Twa tratwa, czy W nowym stylu. Tekstów tutaj nie uraczymy, natomiast dostajemy oprócz szerokiej gamy instrumentaliów piękny wokal w wykonaniu Ewy Wanat. Poza tym książeczka podpowiada nam również, że na płycie odnajdziemy eksperymenty spiritual jazzu w utworach Mchy i Trąd oraz melancholijne swingi w  Może by nad morze. W mojej opinii jazz, a dokładniej smooth jazz i inne jego odłamy, można śmiało wstawić pod wspólny mianownik z Easy Listeningiem, co w dużym stopniu potwierdzają kompozycje Tadeusza Prejznera.

Instrumentalia pełne improwizacji
Muzycy udzielający się w zespole Prejznera, wspominają czas nagrań jako intensywne doświadczenie. Nagrania nie były poprzedzane próbami, a muzycy zjawiali się w studiu, dostawali nuty i natychmiastowo przystępowali do dłuugich nagrań. Do nagrań kompozycji z albumu Prejzner zaprosił bardzo znanych polskich jazzmanów (chociaż ja z nich kojarzę tylko Tomasza Stańko):
- Włodzimierz Nahorny fl,as,p,org,voc,okaryna
- Tomasz Stańsko - tp 
- Janusz Muniak - ss, ts
- Janusz Siodrenko - g
- Bronisław Suchanek - db
- Janusz Stefański dr
Tak idealne połączenie znanych muzyków i wybitnego kompozytora musiało przerodzić się w naprawdę dobry kawał muzyki. I z każdym następnym utworem na tej płycie te przekonanie coraz mocniej się we mnie utwierdzało.

Czytając dalej książeczkę, okazuje się, że Spacer brzegiem morza był bardzo udanym pomysłem kompozytora. Doczekał się on dotłoczeń, a cztery utwory wybrano na oddzielne single. Jednakże autor nie odczuwał tak mocnej satysfakcji ze swojego przedsięwzięcia:
"Graliśmy zwykle nasze własne utwory - Włodka, Tomka Stańko, Ptaszyna-Wróblewskiego i moje, czyli tzw. polski jazz, co dziś oceniam jako błąd, bo w tym zakresie nigdy nie osiągnęliśmy znaczącego sukcesu."
Jest to podejście zdecydowanie krytyczne i myślę, że gdyby Tadeusz Prejzner zobaczył wydanie swojego albumu w wersji CD oraz ile osób zafascynowanych jest jego dorobkiem muzycznym, na pewno zmieniłby diametralnie zdanie na ten temat. Niestety, nie ma już go z nami od 8 lat i jedyne, co pozostaje nam zrobić, to dalej przypominać następnym pokoleniom, o tym jak wielkim krokiem milowym dla polskiego jazzu był własnie ten kompozytor.

Wasz
Muzyczny Wyjadacz. 
 








poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Ucieczka w nieznane czyli Journey - "Escape"

Witajcie moi drodzy ! Słońce tak niemiłosiernie grzeje na zewnątrz, że aż grzech byłoby z niego nie skorzystać. Po udanym weekendzie, można śmiało wracać do zamieszczania nowych wpisów na blogu. Może się powtórzę, ale wybór bohatera na serię niejazzową zawsze jest dla mnie takim solidnym (niekoniecznie ciężkim) orzechem do zgryzienia. Ale zawsze przytrafia się jakiś impuls, myśl, która stwierdza, że w danym tygodniu dana muzyka najbardziej mi utkwiła w głowie. Albo inaczej, wywołała we mnie bardzo pozytywne odczucia, bądź nakręciła do działania. I tym razem na faworyta wyłonił się album "Escape" amerykańskiego zespołu Journey.

Chłopaki z Journey mieli "fioła" na punkcie egipskich motywów. Na prawie każdej okładce mamy skarabeusza pod różnymi postaciami, tutaj jako statek kosmiczny.

Jest to siódmy z kolei album tego zespołu, co wcale nie znaczy, że jest to siódma woda po kisielu :) Z albumu na album chłopaki naprawdę zaskakiwali i zaskakują swoich słuchaczy coraz to wymyślniejszymi tekstami i solówkami. To, co najbardziej urzekło mnie w tym albumie, to płynący z niego "Power". Chodzi o jednorodne sklasyfikowanie ich muzyki. Ktoś może stwierdzić" A przecież to po prostu rock !". Ale po głębszym zastanowieniu miałem odczucie, że jednak mamy tu dużą dozę progresywu, która właśnie najbardziej chwyta w ich utworach i ciągnie niczym skarabeusz z okłądki na podróż w bardzo nieznane, ale ciekawe zakątki rocka. Z drugiej strony, nie zaliczymy tego do hard rocka, chociaż niektóre kawałki mocno się o niego ocieraja. Przechodząc do meritum, każdy na pewno wynajdzie w tym, czy innych albumach Journey coś, co wyróżnia ich od innych albumów tamtego okresu.

Trochę ciężko jest się do tego przyznać, ale na ten album nakierował mnie krążek z najlepszymi hitami zespołu. Resztę roboty dopełnił oczywiście YouTube. Później okazało się, że pewna część utwórów z tamtej składanki, znajduje się właśnie w Escape. Ale oczywiście inne utwory też są niczego sobie. Na przykład Mother, Father gdzie wokalista daje popis swoich umiejętności poprzez tekst, który w zwrotkach nadaje dramatycznego biegu, a następnie w refrenach trafiamy na piękny wystrzał radości. Do tego muzyka, którą okrasza dość chararkterystyczny (ale w rockowych kawałkach traktowany po macoszemu) fortepian plus solowy chórek na końcu. Istna bomba dla uszu :) Aż ciężko jest to opisać własnymi słowami, ponieważ w trakcie słuchania dzieje się tyle rzeczy, że aż ciężko nadążyć z wyłapywaniem.

Jest jeszcze pewna rzecz która przykuła moją uwagę: gitara akustyczna. W sumie to żadne wielkie odkrycie - w końcu mamy zespół rockowy. Ale w utworach na tym albumie (chociaż na innych również), partia gitary akustycznej udziela się pomimo zagłuszania jej przez inne instrumenty i wokal. Wprawne ucho ją wyczuwa i przy okazji może czerpać większą radość ze słuchania, zwłaszcza, że gdzieś pod koniec ta gitara zawsze wybrzmi w utworze swoje niekoniecznie pierwsze skrzypce.

Myślę, że ten i inne albumy grupy Journey na pewno niejednemu z was przewinęły się przez uszy, albo może dopiero to zrobią. Ich utwory wciągnęły mnie niczym egipskie piaski od pierwszych taktów. A jak wiadomo, im więcej taktów tym głębiej. I w końcu piaski nas zassają do środka i następnie niczym refren w ich utworach wybijemy się niczym strzała. Takich oraz innych przygód muzycznych życzę Wam wszystkim na ten nowy tydzień :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.


środa, 4 kwietnia 2018

Jazz ? Tak, to oczywiste #6

Witajcie kochani w następnej, bo już szóstej odsłonie serii jazzowej ! Po ostatnim artykule w afroamerykańskich klimatach lat 70-tych powracamy tym razem do bardzo melodycznej i tanecznej Europy w stylu lat 30-tych. Ostatnimi czasy odniosłem wrażenie, że za długo siedzę w klimatach free jazzu i innych jego nowoczesnych odłamach. A starsze jego korzenie gdzieś poszły nieco bokiem i stąd chyba ta odmiana. Jednym z bodźców był zdecydowanie dzisiejszy bohater wpisu, który na dodatek jest z Polski. Mam zaszczyt przedstawić wam dzisiaj album  Noc w wielkim mieście Jazz Bandu Młynarskiego i Maseckiego.

Ciekawy pomysł na okładkę, proste tło i dość odważna wizja artystyczna duetu. Jak to mawiają, w kupie siła :)
Jest to dość świeża płyta na naszym rodzimym rynku muzycznym, bowiem jej premiera wypadła w listopadzie poprzedniego roku. Co ciekawe, nadal utrzymuje się na Liście Przebojów Radiowej Trójki, co oznacza, że słuchacze odebrali muzyczne wojaże tego duetu za bardzo pozytywne. I przy okazji ja znalazłem się w tym gronie, kiedy to jedna z moich czytelniczek ( dzięki Marta :) ) nakierowała mnie właśnie na jeden z ich utworów, co wywołało moje spore zainteresowanie tematem, stwierdzając, że nadaje się idealnie do mojej serii.

Teksty w utworach
Duet Młynarski & Masecki odwalił w tej kwestii kawał świetnej roboty. W utworach na ich albumie odnajdziemy teksty, które w tamtych latach królowały na wielu potańcówkach (i nie tylko). Najczęściej były one komponowane pod popularny wtedy styl taneczny, czyli Foxtrot. A do tego te teksty, które tak bardzo wchodzą w głowę, że po chwili człowiek chce je wyśpiewać samemu i pochwycić kogoś do tańca :) Jesli chodzi o wykonanwców z których duet czerpał, swoimi utworami brylowali na ówczesnej scenie muzycznej, a teraz ponownie ich twórczość wychodzi na światło dzienne. Co okazało się bardzo dobrym pomysłem w obliczu współczesnego "zobojętnienia" co do sposobu tworzenia nowej muzyki.

Instrumentalia
W albumie mamy szeroki przekrój instrumentów, jakie duet zastosował w swoich utworach. Podstawowy fortepian i perkusję ubogacają między innymi: wszelkiej maści trąbki, saksofony i inne instrumenty dęte. I do tego ich dźwięk, który celowo jest tak zmasterowany, aby jak najmocniej odwzorowywał klimat tamtych lat. W niektórych utworach partia instrumentalna wpada w taki wir improwizacyjny, że wprowadza słuchacza w poczucie lekko psychodelicznego kawałka. A prościej ujmując, miałem uczucie niczym trafienie na zacięcie płyty gramofonowej :) Oczywiście, nie było to pewnie celowe zamierzenie duetu, ale na pewno ubogaciło nieco ich dane nagranie.

Czy to swing, a może jednak foxtrot ?
Dobre pytanie. Gdybym nie zagłębił się w poszukiwania rodowodu tekstów, diagnoza byłaby szybka i jednoznaczna. Ale jeszcze jest druga strona medalu i należałoby ją mocno podkreślić. Sięgając po moje kompendium jazzowe, a dokładniej autorstwa Joachima Ernsta Berendta, przy haśle Swing trafiłem na takie stwierdzenie:
"Nie każdy jazz, który swinguje, musi być Swingiem. Aby uniknąć nieporozumień, Swing jako styl będziemy pisać dużą literą, podczas gdy małą literą - swing oznaczający element rytmiczny."
Jeden cytat a jak dużo wyjaśnia. Foxtrot jako taniec w dużym stopniu opiera się na swingu i przede wszystkim - na czterech taktach. Stąd też te obydwa zagadnienia śmiało możemy zaliczyć pod wspólny mianownik :) A co do sfery jazzowej, jesteśmy w stanie wyodbrębnić pewne cechy dla Swingu spod dużej litery. I zdecydowanie będzie to szeroki wachlarz instrumentów, w stylu Big-Bandowym.

Muszę przyznać że ta płyta bardzo mnie zaskoczyła pod paroma aspektami. Pierwszy to na pewno comeback do lat 30-tych, zważywszy na to, że mój pierwszy swing z tego typu muzyką nastąpił w momencie, gdy grałem w pierwszą i drugą część Mafii (oj, tak, Django Reinhardt najbardziej mi wtedy zakręcił w głowie). Druga rzecz - pomimo całkowicie innego kierunku we współczesnej muzyce, jazz jednak ma swoje wierne grono odbiorców. Inaczej ta płyta nie miałąby prawa bytu na listach przebojów. A po trzecie, niech ktoś trochę obniży cenę wydania czarnopłytowego - gwarantuję, że grono odbiorców jeszcze bardziej się powiększy :) Takim oto akcentem pozdrawiam was w ten gorący, wiosenny dzień i życzę udanego tygodnia.

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz






poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Warsztatowe zmagania gramofonowe - TechWyjadacz #2

Witajcie moi drodzy w ten dość zimnawy,  ale słoneczny lany poniedziałek!  Ze względu na święta zrzuciłem nieco z obrotów i tym razem postanowiłem wstawić na blogu wpis,  ale niekoniecznie na temat muzyki.  Zważywszy na to,  że już pierwszy wpis o tematyce stricte technicznej pojawił się trochę czasu temu,  stąd ten ma numerek drugi.  A postaram się w nim opisać co nieco moje próby naprawy gramofonu GS-464.

Z poczatku problem wydawał się być błahy: gramek nie trzymał właściwych obrotów,  raz rzęził jakby wstał lewą nogą,  po czym znów chodził jak marzenie. Niestety, taka usterka była dość uciążliwa, więc postanowiłem zabrać się do jej usunięcia. Chociaż nie wziąłem pod uwagę tego, że jestem nieco zielony w tych tematach, stąd po drodze natrafiłem na parę niespodzianek ... i chyba ta naprawa jeszcze nieco potrwa.

Czytając zasoby internetu i mądrości znawców techniki wyszło że albo kondensatory na płytce są już do niczego, albo trzeba będzie wymienić fotorezystory. Podłapałem więc pierwszą opcję, kupiłem nowe, podmieniłem, gdzie tylko była możliwość. Niestety nie pomogło. Wręcz przeciwnie - silnik napędzający talerz jeszcze wolniej chodził. Przy okazji wylutowywania, moja lutownica narobiła szkód w płytce i trzeba było się ratować prowizorkami :) Koniec końców wróciłem do stanu pierwotnego, czyli starych kondesatorów.

Rozbebeszony pacjent na stole majsterkowicza :) Niby prosta konstrukcja ale dla mnie to jest nadal niezła zagwozdka.

To właśnie jedna z prowizorek przy lutowaniu. Inaczej byłoby przerwanie obwodu i większy problem :)

Teraz nasuwa się pytanie co dalej ? Wróciłem do stanu pierwotnego, choć przy okazji coś się stało z przyciskiem startu. Prawidłowo, gramofon powinien normalnie działać samodzielnie po jego wciśnięciu.... lecz bez dalszego jego przytrzymywania. Tutaj akurat nie umiem dojść do ładu.

Tutaj jeszcze rzut oka na cały układ sterowania, z moimi genialnymi lutami :)
Jeśli chodzi o fotorezystory. Nie jest to spory wydatek, ale zauważyłem w trakcie moich rozkmin, że niekoniecznie one mogą powodować takie anomalie w obrotach gramofonu. Musimy jeszcze dodać do tego moje mniej lub bardziej skuteczne ingerencje, które nie wiem czy czegoś dodatkowego nie napsuły w elektronice.

Podsumowując moje zmagania, wpadłem na pewien pomysł. Myślę o znalezieniu podobnego gramofonu na częśći, tak żeby przełożyć z niego całą płytkę. Ostatnio zaopatrzyłem się już w nieco lepszą lutownicę i resztę przydatych gratów, więc sądzę, że taki zabieg powinien ożywić starą, lecz poczciwą konstrukcję Unitry. Jak tylko czas i chęci pozwolą, przedstawię wam dalsze losy moich napraw serwisowych. Mam nadzieję, że będą to tylko same dobre wieści :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.