poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Ucieczka w nieznane czyli Journey - "Escape"

Witajcie moi drodzy ! Słońce tak niemiłosiernie grzeje na zewnątrz, że aż grzech byłoby z niego nie skorzystać. Po udanym weekendzie, można śmiało wracać do zamieszczania nowych wpisów na blogu. Może się powtórzę, ale wybór bohatera na serię niejazzową zawsze jest dla mnie takim solidnym (niekoniecznie ciężkim) orzechem do zgryzienia. Ale zawsze przytrafia się jakiś impuls, myśl, która stwierdza, że w danym tygodniu dana muzyka najbardziej mi utkwiła w głowie. Albo inaczej, wywołała we mnie bardzo pozytywne odczucia, bądź nakręciła do działania. I tym razem na faworyta wyłonił się album "Escape" amerykańskiego zespołu Journey.

Chłopaki z Journey mieli "fioła" na punkcie egipskich motywów. Na prawie każdej okładce mamy skarabeusza pod różnymi postaciami, tutaj jako statek kosmiczny.

Jest to siódmy z kolei album tego zespołu, co wcale nie znaczy, że jest to siódma woda po kisielu :) Z albumu na album chłopaki naprawdę zaskakiwali i zaskakują swoich słuchaczy coraz to wymyślniejszymi tekstami i solówkami. To, co najbardziej urzekło mnie w tym albumie, to płynący z niego "Power". Chodzi o jednorodne sklasyfikowanie ich muzyki. Ktoś może stwierdzić" A przecież to po prostu rock !". Ale po głębszym zastanowieniu miałem odczucie, że jednak mamy tu dużą dozę progresywu, która właśnie najbardziej chwyta w ich utworach i ciągnie niczym skarabeusz z okłądki na podróż w bardzo nieznane, ale ciekawe zakątki rocka. Z drugiej strony, nie zaliczymy tego do hard rocka, chociaż niektóre kawałki mocno się o niego ocieraja. Przechodząc do meritum, każdy na pewno wynajdzie w tym, czy innych albumach Journey coś, co wyróżnia ich od innych albumów tamtego okresu.

Trochę ciężko jest się do tego przyznać, ale na ten album nakierował mnie krążek z najlepszymi hitami zespołu. Resztę roboty dopełnił oczywiście YouTube. Później okazało się, że pewna część utwórów z tamtej składanki, znajduje się właśnie w Escape. Ale oczywiście inne utwory też są niczego sobie. Na przykład Mother, Father gdzie wokalista daje popis swoich umiejętności poprzez tekst, który w zwrotkach nadaje dramatycznego biegu, a następnie w refrenach trafiamy na piękny wystrzał radości. Do tego muzyka, którą okrasza dość chararkterystyczny (ale w rockowych kawałkach traktowany po macoszemu) fortepian plus solowy chórek na końcu. Istna bomba dla uszu :) Aż ciężko jest to opisać własnymi słowami, ponieważ w trakcie słuchania dzieje się tyle rzeczy, że aż ciężko nadążyć z wyłapywaniem.

Jest jeszcze pewna rzecz która przykuła moją uwagę: gitara akustyczna. W sumie to żadne wielkie odkrycie - w końcu mamy zespół rockowy. Ale w utworach na tym albumie (chociaż na innych również), partia gitary akustycznej udziela się pomimo zagłuszania jej przez inne instrumenty i wokal. Wprawne ucho ją wyczuwa i przy okazji może czerpać większą radość ze słuchania, zwłaszcza, że gdzieś pod koniec ta gitara zawsze wybrzmi w utworze swoje niekoniecznie pierwsze skrzypce.

Myślę, że ten i inne albumy grupy Journey na pewno niejednemu z was przewinęły się przez uszy, albo może dopiero to zrobią. Ich utwory wciągnęły mnie niczym egipskie piaski od pierwszych taktów. A jak wiadomo, im więcej taktów tym głębiej. I w końcu piaski nas zassają do środka i następnie niczym refren w ich utworach wybijemy się niczym strzała. Takich oraz innych przygód muzycznych życzę Wam wszystkim na ten nowy tydzień :)

Wasz 
Muzyczny Wyjadacz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz